Główny Bohater: Zwłoki
Ciało ludzkie nie jest przerażające – każde z nas posiada jedno na własność (chociaż podejrzewam, że niektórzy posiadają ich więcej, choćby w lodówkach).
Dwie ręce, dwie nogi, korpus, głowa, na niej (najczęściej) włosy. Normalka.
Szkliste, szeroko otwarte oczy. Zimna skóra. Kompletny, nienaturalny bezruch.
Dopiero, kiedy dociera do nas, że mamy do czynienia ze zwłokami – z czymś, co kiedyś było człowiekiem, ale przestało nim być – zaczynamy czuć ukłucie niepokoju.
Horrory często epatują widokiem doczesnych, ludzkich szczątków. W końcu nic tak nie jest w stanie rozruszać fabuły, jak trup. Oglądając filmy grozy, właściwie odliczamy czas od rozpoczęcia seansu do momentu, kiedy jakieś truchło pojawi się na ekranie. A im wymyślniej ofiara straciła życie, im bardziej szokująco wyeksponowane są jej pozostałości – tym ciekawiej.
Na chwilę jednak pozostawmy zwłoki w postaci „policz wszystkie porozrzucane po polu kawałki i spróbuj ocenić, ile było ofiar”, a także „a imię ich zombie, bo jest ich cała armia”. Skupmy się na zwłokach, które nie są narzędziem mającym na celu nas zaszokować i szybko dać się zapomnieć. Przyjrzyjmy się szczątkom, które wzbudzają nasz niepokój w sposób cichy i subtelny.
Po prostu tam leżąc.
Zwłokom pogrążonym w milczeniu, ale mówiącym więcej o sobie, niż weganin o diecie.
Pełniącym równie ważną rolę dla filmu, jak i bohaterowie.
Gerald nie umie grać, a jeśli to robi, to i tak oszukuje
Proza Stephena Kinga na ekranach pojawia się od lat. Niestety, na każdy całkiem dobry The Stand przypadały Langoliery, które trudno brać na poważnie, a każde Shawshank Redemption puentowane było The Lawnmower Man. Misery dostało Oscara, zaś Trucks zepchnięte zostało na kupkę przecenionych i zapomnianych kaset VHS. Szansa, że film na podstawie prozy piewcy koszmarów z Nowej Anglii zostanie hitem, wydaje się równie wielka, jak to, że produkcja okaże się pośmiewiskiem.
Gerald’s Game jest swoistym powrotem do intymności Misery. Nie tylko w aspekcie przykucia (dosłownego) do łóżka – ale także dusznej atmosfery. Przez większość filmu widzimy na ekranie tylko dwójkę aktorów.
Mąż głównej bohaterki dostaje zawału chwilę po tym, jak unieruchamia ją kajdankami w trakcie gry wstępnej. Zignorujmy na chwilę żarty o tym, że film jest głównie antyreklamą viagry, przestrzegającą mężczyzn przed niebezpieczeństwem wysokiego ciśnienia po zażyciu niebieskiej pigułki.
Przykuta do łóżka Jessie, niezdolna do uwolnienia się własnymi siłami, zdana jest na dłużące się godziny w towarzystwie martwego ślubnego. I bardzo szybko wydana zostaje na pastwę odwodnienia i halucynacji.
Tutaj zwłoki ruszają się i uczestniczą w wielogodzinnych dyskusjach – ani przez chwilę jednak nie zapominamy, że prawdziwe ciało Geralda leży nie dalej niż metr od lóżka i poddane jest postępującemu rigor mortis. Cicha obecność trupa nie opuszcza nas ani na chwilę – niezależnie od tego, jak pasjonująca może być małżeńska kłótnia post mortem.
Gerald’s Game ukazuje, niejako mimochodem, ważny aspekt – tylko po śmierci jesteśmy zdolni do szczerości względem kogoś. Wszelkie sekrety przestają mieć znaczenie. Martwym uszom można powierzyć każdą tajemnicę.
Demony uzależnienia kontra opętanie Gracji
Possession of Hannah Grace nie należy do szczególnie oryginalnych produkcji. Ot, świeżo upieczona pracowniczka kostnicy, zmagająca się z uzależnieniem i traumatycznymi przeżyciami z przeszłości, przyjmuje zwłoki, w których akurat gnieździ się bliżej nieokreślony demon.
Przez połowę filmu rzeczone zwłoki leżą w milczeniu i bezruchu. Mimo tego (a może właśnie dlatego) budzą dużo większy niepokój, niż kiedy wreszcie zaczynają przemykać się korytarzami budynku w poszukiwaniu ofiar. Skulone ciało drobnej, okaleczonej (bezbronnej, zdawałoby się) dziewczyny, promieniuje wręcz aurą grozy.
Film różni się od pozostałych ciekawym aspektem. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że w trakcie seansu głównie towarzyszyła mi myśl „Jezu, ależ to jest piękny budynek!”. Rozumiem, że nie każdy podziela moją miłość do brutalistycznej architektury – ale jestem gotów kłócić się, że to wnętrza Boston City Hall (gdzie kręcono film) są prawdziwym bohaterem produkcji.
Brutalistyczne wnętrza prosektorium, ściany i podłogi z cementu, szare korytarze ciągnące się we wszystkie strony, zabudowa składająca się głównie z kątów prostych, skąpane w sterylnym świetle jarzeniówek stoją w mocnym kontraście z rozkładającymi się zwłokami – sprawiając, że te wydają się jeszcze bardziej nie na miejscu, jeszcze bardziej upiorne.
Na deser: autopsja
Autopsy of Jane Doe jest filmem tak subtelnym, jak i intymnym. Jest to produkcja z trójką bohaterów, z czego jedna jedynie leży na stole w prosektorium i powoli się rozkłada.
Całość jest wysmakowanym koncertem gry aktorskiej trójki aktorów – wcielających się w role ojca (doświadczonego prosektora), syna (jego ucznia) i pozbawionej imienia, nazwiska i życia kobiety.
Łatwo byłoby ten film zepsuć – bez naturalistycznych dialogów i pełnej gamy emocji żywych postaci całość mogłaby okazać się upiornie nudna lub miałka.
W Autopsy of Jane Doe widać jednak uczucia, więź zarówno pomiędzy ojcem i synem, jak i ich fach. Szacunek, z jakim odnoszą się do obiektu swojej pracy, uprzejmość, jaką darzą martwą kobietę, i pełen profesjonalizm, jakim się wykazują, tylko mocniej osadzają bohaterów w przedstawionej wizji.
Same zwłoki zaś, choć nigdy się nie ruszają, robią piorunujące wrażenie. Nie mamy do czynienia ze straszydłem ani z szokującym truchłem. Widzimy z zimną precyzją ukazane ciało kogoś, kto ma za sobą całe życie – i niełatwą historię do opowiedzenia.
A im więcej elementów historii zostaje ujawnionych, tym więcej pojawia się pytań.
Ściany niewielkiego prosektorium zacieśniają się coraz bardziej nad jego pracownikami. Atmosfera gęstnieje z minuty na minutę, na wierzch wypełzają kolejne tajemnice – a pośrodku tego powoli rozpędzającego się pandemonium znajdują się ciche szczątki doczesne kobiety obrabowanej z życia.
Olwen Catherine Kelly, grająca tytułową Jane Doe, w upiornym bezruchu, w szklanych oczach, w białej skórze ukazuje więcej kunsztu aktorskiego niż niejedna gwiazda srebrnego ekranu.
Jak pisał Barańczak:
„Należy ogólnie docenić uroki roztaczane przez niektóre zwłoki”. Gdybym napisał, że życzyłbym sobie więcej trupów w moim życiu, doczekałbym się co najwyżej zaniepokojonych spojrzeń od czytelników.
Nie zmienia to faktu, że filmy ukazujące bezruch śmierci z szacunkiem i w sposób skłaniający do refleksji okazują się niesamowitą odtrutką na dziesiątki krwawych jatek, w których łaciatozade zwłoki i wełnianokudłe trupy ścielą się gęsto w zatrzęsieniu produkcji, które na co dzień oglądam.
Wszystkie użyte we wpisie grafiki pochodzą z: IMDb.com