Auld Lang Syne
Jeśli stara miłość nie rdzewieje, to stara przyjaźń z pewnością nie zachodzi pleśnią.
Twoi kumple staną za Tobą murem, kiedy źle się dzieje. Twoje przyjaciółki podążą niechybnie z pomocą, gdy tylko będziesz jej potrzebować.
Lub, jeśli jesteś jak ja – całe dnie spędzasz w izolacji od jakichkolwiek interakcji społecznych i co najwyżej oglądasz filmy traktujące o relacjach pomiędzy ludźmi, wyobrażając sobie, jak by to było, gdybyś posiadał jakichś kolegów.
Gdzie rzeczywistość jawi się jako ciąg niepowodzeń i pasmo udręk, tam horrory spieszą pląsającym krokiem, by nieść wizje radości, piękna, wesołych przygód i historii o wiecznej, niemożliwej do zerwania przyjaźni.
Zerknijmy zatem na kilka wybranych filmów grozy – po trochu by roić sobie, jak te wymarzone przyjaźnie mogłyby wyglądać, po trochu zaś by zastanowić się, czy jest jakiś element wspólny dla relacji międzyludzkich przedstawianych na celuloidzie.
Towar eksportowy Szwecji – mroczne knieje
Grupka kumpli po trzydziestce przy piwku rozważa miejsca, do których mogliby się wybrać na następny wyjazd. Z miejsca odrzucają Ibizę i Amsterdam, twierdząc, że są za starzy na takie eskapady i zbyt doświadczeni na płaskie turystyczne atrakcje. Jeden z nich proponuje wędrówkę po bezdrożach Szwecji – ale kto w ich wieku ma ochotę wlec się na piechotę po lasach?
Widzimy przekomarzanie się mężczyzn, drobne scysje i wbijanie sobie szpil. Oczywista jest więź, jaka ich łączy, ale niemniej jasne jest, że powoli wyrastają ze swojej znajomości – praca, związki, dorosłe życie niespiesznie wkrada się w ich relacje.
Pół godziny później jeden z nich (ten, który proponował pieszą turystykę po Szwecji) nie żyje – zastrzelony przypadkiem podczas nieudanego rabunku spożywczaka.
Pół roku później zastajemy przyjaciół na szlaku turystycznym gdzieś w Skandynawii – gdzie planują oddać hołd poległemu kumplowi, odbudować swoje relacje i przejść niekrótki kawał drogi.
Tak zaczyna się The Ritual, horror z 2017 roku, traktujący o poczuciu winy, braterstwie, wędrówce ciemnymi lasami i kulcie krwiożerczych, zapomnianych bóstw z mitologii nordyckiej.
Wycieczka nie należy do prostych. Bohaterowie zmagają się z własną kiepską kondycją, niechęcią do wysiłku fizycznego, odciskami, chłodem, żałobą po przyjacielu, narastającą wrogością do siebie nawzajem. Gdy jeden z nich nadwyręża kolano, decydują się zejść ze szlaku, by jak najkrótszą drogą dotrzeć do schroniska.
Na relacjach mężczyzn pojawiać się zaczynają coraz szersze pęknięcia. Krytykują zmianę trasy, wyrzucają sobie ciągłe narzekania, co i rusz wykazują nowe oznaki irytacji i frustracji. Niewiele czasu trzeba, by wiszące im dotąd nad głowami zarzuty zostały zwerbalizowane – w gniewie jeden z przyjaciół jasno daje do zrozumienia, że wini drugiego za śmierć ich kumpla – i nie bez przyczyny.
Pojawiające się z coraz większą częstotliwością rytualne symbole, halucynacje, groźne cienie przemykające za drzewami i groteskowe stare chatki nie wspierają stanu psychicznego mężczyzn.
A jednak, kiedy wzmiankowany wcześniej kult rdzennych bóstw w postaci zdegenerowanych i wykoślawionych wieśniaków chwyta bohaterów, potrafią wziąć się w garść, wybaczyć sobie – co więcej – potrafią działać razem, w nadziei uniknięcia strasznego, bolesnego i krwawego losu, jaki szykują im szaleńcy.
I może nawet ich działania miałyby szanse na powodzenie, gdyby do czynienia mieli tylko z bandą obdartusów żyjących w lasach…
Atrakcje Apallachów – zbrukane krwią jaskinie
Uzależnione od adrenaliny przyjaciółki kończą pełen emocji spływ kajakowy. Główna bohaterka wsiada do samochodu z mężem i córką – aby kilka chwil później być świadkiem śmierci najbliższych w bezsensownym (a czy istnieją inne?!) wypadku.
Rok później jej kumpele zabierają ją na spelunking – mając nadzieję, że wyprawa pomoże jej w uporaniu się z traumą.
Zawiązanie akcji bardzo podobne do poprzedniego filmu – The Descent, horror z 2005 roku, traktuje jednak o zmaganiu się z poczuciem straty, nadszarpniętą przyjaźnią, klaustrofobią i ślepymi, kanibalistycznymi stworami kryjącymi się w podziemiach.
Już z początku widać napięte relacje między kobietami. Oczywiście, pojawiają się przeprosiny za to, że jedna trzymała się na odległość zaraz po wypadku, ale trafiają w mur. Kontakt bohaterek ucierpiał bardzo mocno ze względu na cierpienie jednej z nich i choć starają się omijać ten temat, niespecjalnie im to wychodzi.
Ciężka atmosfera szybko zaczyna mieć konkurencję w postaci posiadających własną wagę kamieni, które tarasują wejście do jaskini niedługo po tym, jak protagonistki do niej wchodzą. Jako że – oczywiście – wybrały się do nieoznakowanego systemu grot i nie mogą oczekiwać na jakikolwiek ratunek, jedyne, co im pozostaje, to przeć naprzód.
Sytuacja szybko zmienia się z niebezpiecznej w tragiczną – jedna z kobiet łamie nogę, na drodze odkryte zaś zostają pozostałości po wcześniejszych zaginionych wyprawach. Zdradliwe, klaustrofobiczne przesmyki, wąskie ścieżki i ostre niczym noże skały okazują się dużo mniejszym zagrożeniem, niż błądzące po jaskiniach albinotyczne, ślepe istoty, które najwyraźniej ze względu na zubożoną dietę uznają bohaterki za świetne dodatek do obiadu.
W takiej jednak koszmarnej opresji zaczyna się objawiać więź między kobietami. Dodają sobie otuchy w najgorszych momentach, rozpędzają ataki paniki za pomocą celnych żartów, wspierają się, jak mogą – i wciąż podążają naprzód.
Do czasu – walka o przetrwanie zaczyna odbijać się na ich zdrowiu psychicznym, kolejne żywoty zostają utracone w paszczach głodnych monstrów, na jaw wychodzą coraz to nowsze okoliczności – jedna z kobiet nie tylko przyjaciółkę zostawia samą w obliczu śmierci, ale okazuje się też, że ukrywa sekret – mianowicie przed śmiercią męża głównej protagonistki miała z nim romans (i cieszy mnie, że sprecyzowałem, kiedy!).
Punkt kulminacyjny filmu to bardziej konfrontacja dwóch przyjaciółek poróżnionych romansem niż walka o przetrwanie.
Co prawda, główna bohaterka nie wybacza kumpeli, tylko rani ją czekanem i zostawia na pastwę stworów, ale właściwie i tak nie udaje jej się uciec przeznaczeniu, więc uznajmy, że w kwestii porachunków pozostaje remis.
Żeby doczekać się pogodzenia kobiet, należy obejrzeć sequel filmu z 2009 roku – nie tak udany jak część pierwsza, ale nadal nakręcony wcale umiejętnie.
Turystyka Wielkiej Brytanii – alkoholizm i mordercze androidy
Ostatni dzień szkoły piątka siedemnastolatków pragnie uczcić przejściem przez legendarną Złotą Milę – czyli wypiciem jednej pinty piwa w każdym z dwunastu pubów ich miasteczka. Nie udaje im się to i pozostawia nieprzyjemny posmak (chmielowej) goryczy na ich ustach na następne dwadzieścia trzy lata.
A właściwie tylko jednego z nich.
W przeciwieństwie do wszystkich pozostałych omawianych tu filmów, The World’s End nie opowiada o grupie angażującej się we wspieranie kumpla. Tutaj główny bohater, niedojrzały, czterdziestoletni alkoholik wciąż zachowujący się i żyjący, jakby nigdy nie przekroczył dwudziestki, decyduje się zebrać swoich kompanów i osiągnąć cel, który postawił sobie tyle lat wcześniej.
Odzywa się zatem do kumpli, z którymi stracił wszelki kontakt, i przebiegłością, kłamstwami i manipulacją przekonuje ich, by powrócili z nim do rodzinnego miasteczka, by podjąć wyzwanie wypicia dwunastu piw przez upływem nocy.
Samo miasteczko pozornie nie zmieniło się w ogóle – ale tylko pozornie, jako że mieszkańcy zdają się być dziwnie pozbawieni emocji, skryci, niechętni do kontaktu. Bohaterowie zrzucają to na upływ czasu – zresztą szybko dają się pochłonąć konfliktami wewnątrz grupy.
A tych jest dużo. Czterej mężczyźni są już dojrzali emocjonalnie, posiadają poważane zawody i nie mniej poważane rodziny – jednak z coraz większym przerażeniem obserwują, że ich towarzysz z lat szczenięcych nie zmienił się ani odrobinę – nie tylko nadal jest w infantylnej spirali autodestrukcji, ale wciąż sądzi, że jest w stanie imponować otoczeniu sztubackimi wybrykami – zaś jego życie to pasmo porażek.
Jeden z bohaterów jest zdeklarowanym abstynentem – ze względu na wypadek, który prawie kosztował go życie, a spowodowany był przez pijackie ekscesy kolegi.
Stare konflikty i powody, dla których przyjaźń zakończyła się tak wiele lat temu, powoli wychylają swe obmierzłe łby – powrót do lat młodości nie wydaje się dobrym pomysłem dla nikogo.
Kiedy jednak okazuje się, że miasto opanowane zostało przez androidy podszywające się pod mieszkańców – planujące asymilację protagonistów – bohaterowie zwierają szyki i… decydują się pić dalej. I więcej. I z większym zaangażowaniem.
Bardzo szybko działania bohaterów zmieniają się w wyścig z czasem i upojeniem alkoholowym, połączony z próbami powstrzymania samobójczych niemal dążeń przyjaciela – bo choć okoliczności są przerażające, a powodów, dla których należałoby na infantylnego pijaka machnąć ręką – jego towarzysze z lat szkolnych mimo wszystko decydują się spróbować mu pomóc.
I przy okazji uratować własne życia.
The World’s End jest ostatnim filmem z trylogii Cornetto, dużo mniej lubianym niż Shaun of The Dead i Hot Fuzz. To, co go łączy z pozostałymi (poza obsadą), to umiejętne łączenie horroru i komedii. Ale gdzie Shaun of the Dead opowiada o stagnacji i niedojrzałości (będąc jednocześnie parodią filmów o zombie), Hot Fuzz zaś o pracoholizmie i zgubnym dążeniu do perfekcji (parodiując produkcje o gliniarzach z domieszką kina grozy), tam omawiany film bierze na stół operacyjny obsesyjne powracanie do utraconych lat młodzieńczych i alkoholizm – czyniąc to zaskakująco dojrzale, emocjonalnie i z dużą dozą uroku.
I w szatach horroru science-fiction o inwazji kosmicznych robotów, starających się zastąpić wszelki indywidualizm ludzki kolektywem obcych umysłów.
Towary regionalne angielskiej prowincji – zombie i mizoginia
Mężczyzna ciężko przechodzi rozwód. Nie potrafi się pozbierać, jest emocjonalnym wrakiem, życie przecieka mu między palcami. Ewidentnie potrzebuje pomocy.
I z tąż nadciągają nieocenieni kumple!
Można by się zastanawiać, jakie predyspozycje do pomocy w takiej sytuacji mają, zważywszy na fakt, że jeden woli od małżonki słuchać nagrań relaksacyjnych, drugi, aby wyjechać, musi narzeczonej przykleić pierścionek zaręczynowy do palca klejem superglue, aby nie mogła go zdjąć pod jego nieobecność, trzeci zaś nie był nigdy w relacji z kobietą trwającej dłużej niż jedna noc…
Właściwie każdy z kumpli jest niedojrzałym emocjonalnie, wchodzącym w dorosłość z oporem i niechęcią Piotrusiem Panem.
Ale nic to! Towarzysz potrzebuje pomocy!
Bohaterowie Doghouse – horroru z 2009 roku – postanawiają zabrać przyjaciela na weekendowe zapijanie pały do małego miasteczka pod Londynem – znanego głównie z tego, że nie jest znane z niczego, poza tym, że według cenzusu przypadają tam cztery mieszkanki na jednego rezydenta. W zamyśle chcą mu przywrócić młodzieńczy wigor i chęć do życia – i zabierają się do tego w rozkosznie nieudolny i infantylny sposób, tylko podkreślany lawiną szowinistycznych dowcipów.
Tu z początku nie ma konfliktów – ale i relacje mężczyzn są nader powierzchowne jak na wieloletnią znajomość. Ot, więź braterstwa pohukujących, rozbisurmanionych samców podobnie zagubionych w dorosłym życiu, starających się wzajemnie wspierać.
Sytuacja zmienia się radykalnie, kiedy okazuje się, że w miasteczku dokonywano nielegalnych wojskowych eksperymentów, w efekcie których wszystkie kobiety zmieniły się w krwiożercze, kanibalistyczne i bezmózgie bestie.
Bohaterowie walczą o przetrwanie, zachowanie godności i wszystkich kończyn – a przy okazji odkrywają, że braterstwo może oznaczać coś więcej, niż tylko zapewnianie się nawzajem o wsparciu. Jednocześnie fabuła filmu w niezbyt subtelny sposób przedstawia zagubionych mężczyzn zwartych w śmiertelnym starciu z jakże groźnymi chromosomami XX.
Jak to ujmuje jeden z protagonistów – “zabraliśmy go tutaj, żeby go przekonać, że wszystkie kobiety NIE chcą go pożreć żywcem!”.
Pod koniec filmu wręcz można żywić przekonanie, że przerażeni panowie uczą się czegoś ważnego na temat dojrzałości.
Nawet jeśli w ostatniej scenie wywożą kumpla w las na wózku ukradzionym z supermarketu.
Z takimi przyjaciółmi…
…kto by potrzebował wrogów?
Czego zatem nauczyliśmy się z tej swobodnej przebieżki po horrorach traktujących o przyjaźni?
-Nie ma sensu obwiniać się za śmierć przyjaciela – to tylko ułatwi półbogom z nordyckiego folkloru pożarcie nas.
-Dobry dowcip potrafi ocalić życie, kiedy zaklinujesz się w wąskim przejściu w jaskini wiele metrów pod poziomem gruntu.
-Wracając do rodzinnego miasta, zawsze masz poczucie, że coś się zmieniło. I czasami to prawda.
-Mizoginia Cię zabije.
A bardziej na poważnie – niezależnie od tego, jak dysfunkcyjni są Twoi przyjaciele, jest dużo większa szansa, że wesprą Cię w trudnych chwilach, niż że rzucą Cię na pożarcie nieokreślonym potworom.
…
Dopiero teraz do mnie dotarło, że wszystkie wymieniane filmy są produkcji brytyjskiej. Nie jestem pewien, czy mieszkańcy innych krajów przyjaźniami się nie interesują, czy też Brytyjczycy wynaleźli więzi koleżeństwa (chociaż sądząc po ich historii, co najwyżej skolonizowali rzeczone więzi i przeszczepili na swój grunt, umieszczając je w British Museum).