Historie stojące za animacjami. O tym, czy naprawdę wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Część 3 (i prawdopodobnie ostatnia!)
Stawiam perły przeciwko orzechom na to, że już zaczynaliście liczyć na to, że już więcej nie będę niszczyć waszego dzieciństwa, prawda. Miałam rację, prawda? A może tylko się łudzę i jednak ten cykl artykułów wcale nie jest taki straszny? No nic, niezależnie od tego, jaka jest wasza odpowiedź… pozostaje mi stwierdzić, że „do trzech razy sztuka” i spróbować już po raz ostatni podkopać waszą niewinną wiarę w szczęśliwe zakończenia animacji.
Wzorując się na filmie Monty Python i Święty Graal uznałam bowiem, że – jeśli chodzi o to, z ilu tekstów będzie składał się ten cykl – to „trzy jest liczbą, do której policzę, a liczbą mojego liczenia będzie trzy. Nie policzę do czterech, ani do dwóch, chyba że w trakcie liczeni do trzech. Pięć jest wykluczone.” Zastrzegam jednak, że nie jest moim celem to, by na zakończenie artykułu cokolwiek wybuchło lub kogokolwiek „trafił szlag”, więc jeśli jesteście słabych nerwów, to wypijcie wcześniej herbatkę z melisy.
Od zera do bohatera?
Jest rok 1997 ubiegłego stulecia, a swoją premierę ma fenomenalna animacja Disneya – Herkules, opowiadająca o, dobrze myślicie, znanym półbogu o nadludzkiej mocy, który z nieporadnego chłoptasia, potykającego się o własne nogi, wyrasta na herosa z krwi i kości. Oczywiście pomaga mu w tym oddany trener i przyjaciel, śliczna kobieta oraz wierny, skrzydlaty wierzchowiec. Nasz bohater finalnie mierzy się ze swoim wrogiem, Hadesem. Zapytacie zapewne o to, co jest nie tak z tą historią i dlaczego produkcja znajduje się w tym zestawieniu.
Zacznijmy może od samego początku. Zgodnie ze słowami narratora, wybrzmiewającymi już w pierwszych minutach filmu, akcja animacji toczy się w starożytnej Grecji. Nie byłoby w tym nic niepoprawnego, gdyby ktoś nie postawił znaku równości pomiędzy dwiema bodaj najlepiej znanymi mitologiami: grecką i rzymską. Tak się bowiem składa, że ten konkretny heros, zgodnie z mitami tej pierwszej, na imię ma Herakles, Herkulesem będąc w starożytnym Rzymie. Nieścisłość ta może i nie jest ogromna i nie woła o pomstę do nieba, skoro ostatecznie kult tego bohatera zlał się w jedno, na tym jednak twórcy animacji nie poprzestają.
Kolejne sceny utwierdzają nas w tym, że ta wersja historii sławnego półboga będzie ugładzona i pozbawiona kilku smaczków. Otóż okazuje się, że nasz Herkules jest synem Zeusa i Hery, co stanowi prawdę jedynie w pięćdziesięciu procentach, bo o ile jego biologicznym ojcem faktycznie był Gromowładny, tak matką była – zgodnie z wierzeniami Greków – śmiertelniczka Alkmena, którą bóg piorunów oszukał, przybierając postać jej męża i w tej formie uwodząc. Stwierdzić, że Hera nienawidziła nieślubnego syna swojego męża to tak, jakby nie powiedzieć nic, to ona bowiem próbowała go uśmiercić, zsyłając do kołyski dwa węże, które Herkules udusił, a nie – jak widzimy w animacji – Hades. W mitologii to żona Zeusa odpowiadała, mniej lub bardziej pośrednio, za wszystkie nieszczęścia, które spotkały herosa.
Jak na przykład to, że w porywie – zesłanego przez Herę – morderczego szału zabił swoje dzieci, w efekcie czego porzucił ich matkę, Megarę, córkę króla Teb, który oddał bohaterowi swoją najstarszą córkę za żonę, chcąc odwdzięczyć mu się za zasługi dla miasta. Chcąc odpokutować swoje winy uporał się ze sławnymi dwunastoma pracami, uśmiercając kilka mitologicznych stworzeń, łapiąc kilka innych i dokonując pozornie niemożliwych czynów. Zdecydowanie nie robił tego jednak, by zyskać sławę i poklask, to już bowiem miał.
Życie herosa nie zasługuje na określeni „żyli długo i szczęśliwie do końca swych dni” (a już na pewno nie z Megarą), a jego śmierć nie należała do najprzyjemniejszych: kolejna żona, skłoniona podstępem, podarowała mu szatę nasączoną w trującej substancji. Ubranie jej poskutkowało tak ogromnym cierpieniem (zapewne zwielokrotnionym przez fakt, że – widząc, co zrobiła – jego ukochana zabiła się), że Herkules postanawia iść w jej ślady. W popełnieniu samobójstwa pomaga mu Filoktet, który zdecydowanie nie był satyrem. Nasz bohater ostatecznie trafia na Olimp, gdzie znajduje sobie kolejną żonę, boginkę Hebe.
To be or not to be?
Tym razem przenieśmy się do roku 1994 lub… zostańmy w 2019. Zdecydujcie sami. Nie ma większej różnicy, bo obie daty spełniają podstawowy warunek: na kinowe ekrany wchodzi Król Lew. Film, na którym płaczą wszyscy, bez wyjątku (i lepiej nie mówcie, że wasze oczy się nie spociły na scenie śmierci Mufasy, bo to stawia was w złym świetle). W tym momencie pewnie zaczynacie mrugać z niedowierzaniem, bo przecież… losy dzielnego Simby są autonomiczną historią, której Disney nie przerabiał na swoje potrzeby. Nie pomyliłam się, prawda? Tak właśnie zareagowaliście?
Otóż, zaskoczę was. Nie każdy zauważył to podobieństwo, bo nie jest ono do końca oczywiste, o ile nie jest się wielkim miłośnikiem dramatów Szekspira (pewnie dla niektórych zabrzmi to jak herezja, ale – no cóż – nie należę do tego szacownego grona). W każdym razie, sama dowiedziałam się o tym, gdy wyszukiwałam ciekawostek do tego cyklu. Mianowicie fabuła Króla Lwa mocno czerpie z Hamleta, jednego z arcydzieł teatru elżbietańskiego i niewątpliwie jednego z najlepiej kojarzonych tragedii tego wybitnego pisarza. Warto zaznaczyć, że tutaj – w obu przypadkach – opowiedziana historia różni się właściwie jedynie zakończeniem.
Zarówno w Hamlet, jak i Król Lew sprowadzają się do historii przejęcia władzy po śmierci prawowitego monarchy – na tron zasiada brat dotychczasowego króla i poślubia jego żonę (jakby nie było, Skaza przejął stado Mufasy, składające się przecież – jak to u lwów – samych samic oraz ich młodych). W końcu do kraju wraca jednak należyty spadkobierca korony i wszystkich obowiązków z nią związanych, syn prawowitego władcy, namawiany – także przez siły wyższe (ducha swojego ojca) – do tego, by wywarł zemstę na wuju, który go zabił i odebrał to, co zgodnie z prawem należy do niego. Na jaw wychodzi oczywiście, że to stryj zamordował Hamletowi ojca, czyniąc go pół sierotą. Pojawia się również motyw banicji oraz dwóch przyjaciół wygnanego księcia, którzy – w Królu Lwie będąc pierwowzorem dla Timona i Pumby – są wiernymi towarzyszami.
Nie brakuje także drobnych różnic, w dużej mierze mają one jednak charakter czystko kosmetyczny i nie zmieniający zbyt wiele w fabule. Największą nieścisłością jest jednak zakończenie obu tych opowieści – w Królu Lwie Simba odzyskuje tron, okazuje się mądrym władcą, a wkrótce rodzi mu się córka, która zakochuje się w synu nieżyjącego już Skazy (animacja doczekała się w końcu aż trzech części!), zaś Hamleta można streścić słowami „na końcu wszyscy giną”. W dramacie Szekspira młody książę, podczas pojedynku, raniony zostaje zatrutym ostrzem, które przynosi śmierć także jego przeciwnikowi; matka następcy tronu wypija zatrute wino, zaś Hamlet – ostatkiem sił – zabija swojego stryja, gdy dowiaduje się, że ten zabił mu ojca. Ginie jeszcze kilka innych postaci, w tym te, na jakich wzorowano guźca i surykatkę, które towarzyszyły Simbie w czasie jego życia.
Oto jest góra lodowa, a to jej wierzchołek!
Temu, byście poznali prawdziwe historie, kryjące się za tymi najbardziej znanymi animacjami i dowiedzieli się jak niewiele wspólnego mają one ze swoim pierwowzorem, poświęciła trzy artykuły, niezliczoną liczbę wyrazów i godziny obejrzanych animacji (przyjemność z robienie researchu do takiego tekstu kończy się tam, gdzie zaczyna konieczność wyjścia ze swojej strefy komfortu i nie tylko uznania, że Pocahontas 2 istnieje, ale także jej obejrzenia!). Jeśli jednak zainteresował was ten cykl, to gorąco zachęcam dowiedzieć się na własną rękę, jak skończyły się losy Kopciuszka, Czerwonego Kapturka, Śpiącej Królewny czy Roszpunki. Gwarantuję, że wcale nie były tak cukierkowe, jak chce nam to przedstawić studio Disneya, niekoniecznie zasługując na sławne „żyli długo i szczęśliwie aż po kres swoich dni”.
Zapisz się do naszego newslettera i bądź na bieżąco z naszymi wpisami na blogu!