Festiwal Fantastyki 13-15.06.2025 Poznań
pl
Goście Kup bilet

Mama mówiła, żebym nie słuchał Heavy Metalu…

Są na tym świecie rzeczy, które naturalnie się ze sobą kojarzą. Jak herbata, to herbatniki; jak okno, to i szyba; jak gołąbki, to i sos pomidorowy; jak pizza, to z ananasem; jak fantastyka – to eskapizm; jak horrory, to flaki i nagość; jak heavy metal – to czarna skóra, lateks, satanizm, demony z otchłani, lekceważenie norm społecznych, przechodzenie na czerwonym świetle, pogarda względem króliczków i fryzura, która potężnym tapirem doprowadzić może przeciętnego pudla do śmierci z zazdrości. I satanizm, rzecz jasna – mam nadzieję, że nie zapomniałem o satanizmie.
Coś nie pasuje w powyższej opinii? Ależ wysoka izbo, mam wybór dzieł kultury, które mogą potwierdzić, że heavy metal to straszna pułapka czyhająca na nasze nieśmiertelne dusze!

Wiącha sztucznych kwiatów ku czci Szatana

Black Roses, Poster
Właściwie uwierzyłbym, gdyby ktoś mi powiedział, że to okładka jednego z pierwszych albumów Nightwish…

Po tytule możnaby sądzić, że Black Roses (1988) to film dla fanatyków ogrodnictwa – nic bardziej mylnego. Produkcja ostrzega przed mrocznym wpływem metalów ciężkich na łatwy do manipulowania młody umysł.
Spójrzmy na przedstawioną w filmie sytuację. Małe, niepozorne amerykańskie miasteczko zostaje nawiedzone przez zespół rockowy. Młodzież jest zachwycona tym, że coś się wreszcie dzieje w ich rodzimych stronach – dorośli zaś obawiają się negatywnego wpływu, jaki może mieć głośna muzyka na ich potomstwo. Niepokoje szybko zostają słumione – wszak nie ma nic złego w muzyce, prawda?
Błąd! Zespół to tak naprawdę demony z piekła rodem, które planują uczestników koncertów przerobić na posłuszne sobie marionetki – w celu siania zamętu, chaosu, zgorszenia i zgniłych ogórków na podatnym gruncie ludzkich żądz.
W ciągu jednej nocy młodzi mieszkańcy ubierają się w skóry i łańcuchy, zaczynają wszczynać burdy na ulicach, a nawet publicznie się całować! Strach zagląda w oczy bogobojnych mieszkańców starszej daty… Zgroza, powiadam!
Zło objawia się w najróżniejszych postaciach. Dzieci wrzucają swoje zabawki do kominków. Dziewczęta nocują u koleżanek. Młodzieńcy w nocy nawiedzani są przez wizje nagich kobiet. Kierowcy przewracają kubły na śmieci.
No, dobrze, z czasem dzieją się dużo gorsze rzeczy – morderstwa, cudzołóstwo, gra w rozbieranego pokera i przeszkadzanie nauczycielom w prowadzeniu lekcji zaczynają grozić budulcowi tkanki społecznej miasta.
Jedyną osobą, która orientuje się w zagrożeniu, jest lokalny nauczyciel literatury, który z dnia na dzień traci wypracowany pieczołowicie kontakt ze swoimi uczniami. Zbrojny w wiedzę o mrocznej magii, którą posiadł w jeden wieczór wertowania ksiązek w bibliotece, i kanister benzyny, rusza, by podpalić scenę, z której płyną plugawe teksty piosenek i nienajgorsze riffy gitarowe.
Właściwie dobrze jest obejrzeć film, w którym nauczyciel angielskiego z powołaniem dla swoich uczniów potrafi zamienić się w herosa dorównującego determinacją Johnowi Rambo – to przywraca mi wiarę w edukację.

Wstrząśnięty, niezszokowany

Shock 'Em Dead, poster
Jedyny powód, dla którego ktokolwiek obejrzał ten film. I nie mówię o tym po lewej.

Oczywiście, czarna magia prowadzi do zła, ale jestem święcie przekonany, że największym złem, grożącym potępieniem, jest jakość tego filmu. Od pierwszych minut nie ma się wątpliwości, że Shock ’em Dead (1991) będzie jedną z tych produkcji, które na zawsze zbrukają naszą duszę, położą się cieniem na nasz umysł i poddadzą nasze zmysły torturom.
Gra aktorska sytuuje się na poziomie przedszkolnego teatrzyku. Dowcipy przeraziłyby rubasznością i bezsensem fascynatów polskich kabaretów. Motywacje postaci szokują głupotą. Fabuła obraża inteligencję oglądającego.
Przysięgam, wysoka izbo, obejrzałem ten film tylko po to, byście Wy nie musieli!
Film opowiada o pozbawionym talentu, perspektyw – ale nie aspiracji – pracowniku pizzerii, którego marzeniem jest stanie się gwiazdą rocka. Upodlony przez swojego szefa, poniżany przez muzyków, którym chciał dorównać, odrzucany przez społeczeństwo (utożsamiane z każdą jedną kobietą, która nie chce go znać), decyduje się podjąć drastyczne kroki.
Za drobną, nieopodatkowaną opłatą w postaci własnej duszy wszystkie jego aspiracje zostają spełnione. Przeżywanie fantazji każdego nastolatka z lat osiemdziesiątych – bycie gwiazdą rocka, mszczenie się na wszystkich, którzy kiedykolwiek go wyśmiali, i posiadanie legionów roznegliżowanych fanek gotowych do spełnienia wszelkich marzeń.
Zaprzedanie duszy Szatanowi, objawia się eyelinerem pod oczami i natapirowaną czupryną czarnych włosów, które kuzyna Coś z Rodziny Addamsów wprawiłyby w zazdrość.
A także coraz większym rozpasaniem, utratą hamulców moralnych, poświęcaniem kolejnych osób na ołtarzu mrocznych bóstw i beznadziejnymi rockowymi solówkami granymi na estradzie.
W historii kinematografii film zapisał się prawdopodobnie tylko tym, że jest jednym z pierwszych, w których Traci Lords nie zdejmowała z siebie ubrań.

Twarde, kamienne zwłoki

Hard Rock Zombies, Poster
Nie powinno się oceniać po okładce, ale jakość i profesjonalizm tej po prostu mnie urzekł!

Dwóch mężczyzn bierze na stopa przypadkową dziewczynę. Niewiele później wbiegają nago do jeziora. Sytuacji przygląda się dwóch karłów – jeden bez oka, drugi z zniekształconym, goblinim pyskiem – i mężczyzna cykający ukradkiem zdjęcia. Dziewczyna topi najpierw jednego, a potem drugiego młodzieńca. Następnie karły przytrzymują zwłoki, by dziewczyna mogła odciąć trupowi dłoń, zacząć ocierać ją o swoją twarz i nucić „I wanna hold your hand”.
To pierwsze trzy minuty filmu – w trakcie których oglądający zaczyna kwestionować swoje zdrowie psychiczne, decyzje, jakie podejmował w życiu, i sploty okoliczności, które doprowadziły go do tego momentu. Zaczyna się także zastanawiać, czy faktycznie jakiejś roli nie odgrywają w jego egzystencji złe moce, bo inaczej nie da się tego uczciwie wytłumaczyć.
A później nie jest lepiej.
Hard Rock Zombies (1985) opowiada o przeciętnym zespole metalowym. Ot – grają swoją muzykę, kopią elementy wystroju, zapuszczają długie włosy i pornowąsy, wystawiają się na piski fanek, podróżują w furgonetce, miewają problemy z radami miejskimi pragnącymi zabronić im występów, śpiewają piosenki, których teksty wyczytali z okultystycznych Ksiąg Śmierci, giną z rąk szaleńców, powstają z martwych jako zombie, aby dokonać zemsty…
Normalka dla początkującego zespołu muzycznego.
Czy warto wspominać, że jeden z muzyków zostaje zamordowany przez staruszkę zamieniającą się w wilkołaka? A inny podkaszarką do trawy? Absolutnie nie, bo to dopiero początek.
O tak, wysoka izbo, początek – ponieważ niedługo po tym właściciel hotelu, w którym mieszkali bohaterowie, okazuje się Adolfem Hitlerem ukrywającym się od czterdziestu lat w Californii. Ginie zresztą bardzo szybko, zabity za pomocą retrospekcji i numeru muzycznego.
Hitler staje się zombie. Staruszka-wilkołak okazuje się być Evą Braun. Zombie-muzycy jeżdżą po mieście w furgonetce i słuchają własnej muzyki. Kogoś dusi odcięta w nadgarstku ręka. Ktoś okrada martwego nazistę z paczki papierosów. Nieumarły frontman zespołu darzy uczuciem nieletnią fankę i wyznaje jej miłość za pomocą piosenki i teledysku, którego głównym bohaterem jest biały garnitur. Zombie-karzeł zjada własną rękę – ale kulturalnie, bo za pomocą sztućców. Mieszkańcy miasta przebierają się za głowy ikon popkultury, ponieważ zombie nienawidzą mózgów. Agent zespołu ma objawienie.
To nie czarna magia, wysoka izbo – to fabuła na psychotropach.
Produkcja jest nonsensownym zbitkiem absurdalnych scen tylko teoretycznie trzymanych w kupie jakimś ogólnym zamysłem. Może nawet brzmieć to całkiem interesująco, ale w trakcie emisji filmu człowiek zadaje sobie tylko raz po raz pytanie „co ja właściwie oglądam?” i martwi się o masowo umierające szare komórki.

Rock’s chosen warriors will inherit the apocalypse

Trick or Treat, Poster
Sammi Curr – idol zbuntowanych nastolatków i zmora zakładów ubezpieczeń na życie.

Czy wysoka izba pamięta te czasy, kiedy heavymetalowcy w szkole średniej byli wyrzutkami społeczeństwa, celem drwin i prześladowań? Jeśli nie, to Trick or Treat jej przypomni.
Głównym bohaterem filmu z 1986 roku jest Ragman – nastolatek traktowany przez rówieśników jak trędowaty, głównie ze względu na swoje upodobania muzyczne, a także uwielbienie graniczące z fanatyzmem, jakim obdarza swojego idola – wokalistę metalowego Sammy’ego Curra.
Nadwrażliwy, neurotyczny nastolatek jest ofiarą popularnych dzieciaków i wytchnienie znajduje jedynie w tekstach piosenek mówiących o zemście, prawych wojownikach i rebelii przeciwko niezidentyfikowanemu systemowi, a także w ciężkich riffach gitarowych.
Ragman pogrąża się w żałobie, gdy dowiaduje się o podejrzanej (bo w płomieniach) śmierci swojego idola. Od przyjaciela zdobywa płytę, której zawartość stanowi jedyny niewydany album Curra. Wierząc święcie w plotki o tajnym przesłaniu metalu, puszcza nagranie wstecz – i dowiaduje się, że okultystyczne okładki heavymetalowych płyt to nie tylko wątpliwej jakości wybór estetyczny.
Nie trzeba wiele czasu, by nagranie z zaklętą w nim duszą muzyka zaczęło mówić do nastolatka, przekazywać polecenia, śmiać się demonicznie, przejmować kontrolę nad sprzętami w szkolnym warsztacie, grozić ludziom śmiercią, brać we władanie przypadkowych słuchaczy i doprowadzać dziewczęta do orgazmów. Z czasem przywraca do życia muzyka, by mógł siać zemstę i spustoszenie, rażąc prądem jednych i katując popisami wokalnymi innych.
Film różni się od pozostałych tym, że jest całkiem dobry. I – nie przeczę – ma swój urok. Efekty specjalne jak na tamte czasy zaskakują jakością. Epizodyczne role mają tu Ozzy Osbourne (jako nawiedzony, telewizyjny pastor, nienawidzący wszystkiego, co związane z metalem) i Gene Simmons (jako sympatyczny DJ radiowy). Za ścieżkę dźwiękową odpowiada nieco już zapomniany zespół Fastway. Fabuła nie grzeszy oryginalnością, ale w pewnym stopniu drwi tak z fanatycznych wrogów metalu, jak i z zapatrzonych w idoli eskapistów.
Przede wszystkim jednak ukazuje fana metalu w pozytywnym świetle – kiedy bowiem ten zdaje sobie sprawę, jakie zło uwolnił, nie waha się ani przez chwilę, by stanąć na wysokości zadania i uratować świat.

Niegroźne zatrucie metalami ciężkimi

Pewien mało znany pilot Astraeus Airlines o imieniu Bruce Dickinson ponoć powiedział kiedyś, że gra heavy metal od trzydziestu lat, a jedynym satanistą, jakiego spotkał, był jego księgowy.

Nie bez kozery wszystkie te filmy powstały w latach osiemdziesiątych. Przez lata pokutowała opinia, że heavy metal to muzyka szatana – i ciężko jest przeczyć, że niektórzy z muzyków wręcz sami nakręcali paranoję absurdu. To oczywiste, że horrory, będące swoistym krzywym zwierciadłem rzeczywistości, nie stroniły od przypisywania gwiazdom metalu okultystycznych ciągot.
Z perspektywy czasu trudno traktować to poważnie – a przedstawione filmy ukazują, że nawet drzewiej nie było to proste. Wszak co do jednej każda powyższa produkcja stroi sobie z tematu żarty.
Zresztą ustalmy – najgorszym grzechem Ozzy’ego Osbourne’a było występowanie w reality show, a najstraszniejszą przewiną muzyków z Kiss był ich merchandising, który nakazywał umieszczanie ich twarzy na wszystkim, od komiksów, po pudełka na śniadania i opakowania chrupków.
Osobiście mam nadzieję, że w 2021 roku nie ma już szalonych teleewangelistów i kółek nawiedzonych gospodyń nakazujących palenie płyt na stosach.
Jeśli zaś są, to z całego serca bym pragnął, by po obejrzeniu któregoś z wyżej wspominanych filmów poczuli się bardzo, bardzo głupio…

Awatar autora

O autorze

Lesław Colata

Senior Plot Derailment Specialist