Fantastyczny pan Reeves, czyli nie tylko „Matrix” i „John Wick”
Idziesz do kina, a tam Keanu Reeves. Włączasz telewizor lub jedną z licznych platform streamingowych, a tam Keanu Reeves. Za parę miesięcy odpalisz sobie grę, a tam Keanu Reeves. Ostatnich kilka lat to prawdziwy renesans tego aktora. Świat pokochał go za liczne role oraz za jego zupełnie niegwiazdorskie zachowania w życiu codziennym. Przed zbliżającymi się premierami kolejnych filmów należących do Keanu Cinematic Universe™ oraz „Cyberpunka 2077” przypomnimy Wam inne pozycje z jego CV, mniej lub bardziej powiązane z fantastyką.
Jak można domyślić się z tytułu, celowo pominiemy „Matrixa”. Jest to bowiem film tak znany, że przypominanie go raczej mija się z celem. W końcu to właśnie dzięki roli Neo z trylogii sióstr Wachowskich wszyscy kojarzą Reevesa. Jakie były więc inne fantastyczne filmy naszego bohatera?
Wspaniała przygoda Billa i Teda (1989)/Szalona wyprawa Billa i Teda (1991)
Zaczynamy od podwójnego uderzenia. Rola Teda Logana, jednego z tytułowych bohaterów dwóch filmów o przygodach Billa (granego przez Alexa Wintera) i Teda, tak naprawdę otworzyła drzwi do sławy przed Keanu Reevesem. Oba te filmy warto zdecydowanie odświeżyć sobie lub obejrzeć po raz pierwszy. W tym roku bowiem na ekranach kin pojawi się trzecia część – „Bill and Ted Face the Music” (na razie bez polskiego tytułu).
Bill i Ted to średnio pojętni licealiści, którzy marzą o karierze gwiazdorów rocka. Ich głównym problemem jest jednak zaliczenie historii – jeśli im się nie uda, Ted zostanie wysłany przez swojego ojca policjanta do szkoły wojskowej. W przededniu ostatecznej prezentacji wizytę składa im niejaki Rufus (George Carlin) – wysłannik z odległej przyszłości. Okazuje się bowiem, że muzyka Billa i Teda będzie mieć głęboki wpływ na społeczeństwa na całym świecie, a wszyscy ludzie zaczną się kierować ich wskazówkami. Przyszłość ta może się jednak nie ziścić, jeżeli przyjaciele nie zdadzą historii. Przy pomocy ofiarowanej im przez Rufusa budki telefonicznej rozpoczynają podróż w czasie i ściągają do współczesnych czasów postaci historyczne z różnych okresów. Te jednak nie odnajdują się Stanach Zjednoczonych przełomu lat 80. i 90. i zaczynają sprawiać kłopoty.
W drugiej części Bill i Ted mają już swoją kapelę i przygotowują się do bitwy zespołów. Jest to kolejne wydarzenie, którego skutki będą mieć wpływ na przyszłość całego świata. I tym razem na bohaterów czekają problemy. Z przyszłości bowiem wysłane zostają roboty wyglądające identycznie jak Bill i Ted. Ich celem jest zabicie chłopaków, rozwiązanie ich zespołu i porażka w nadchodzącej bitwie. Dwa pierwsze założenia się udają, więc Bill i Ted trafiają do Piekła, grają ze Śmiercią w „Okręty” i „Twistera” (lepszego nawiązania do „Siódmej pieczęci” Ingmara Bergmana w kinie nie znajdziecie), poznają najgenialniejszych konstruktorów w Niebie i próbują zapobiec trzeciemu zadaniu robotów.
Oba filmy to już klasyka kompletnie odjechanych komedii przełomu lat 80 i 90. Pomysłowość twórców i pozytywna absurdalność fabuły czasem przekracza wszelkie granice. Choć mają oczywiście swoje minusy, jak (momentami) gra niedoświadczonych jeszcze aktorów czy humor nie zawsze najwyższych lotów. Zdecydowanie jednak można zaliczyć je do naprawdę przyjemnych seansów. Po pierwsze, pozwalają spojrzeć na Keanu Reevesa w rzadkiej u niego roli komediowej. Po drugie zaś można zaobserwować jego przemianę jako aktora na przestrzeni trzech dekad.
Dracula (1992)
Fabuły tego filmu nie trzeba chyba streszczać, gdyż historia hrabiego Draculi jest motywem tak często przewijającym się w popkulturze, że zna ją każdy. Obraz Francisa Forda Coppoli został zapamiętany dzięki kreacji tytułowej postaci przez Gary’ego Oldmana, muzyce Wojciecha Kilara i, niestety (z perspektywy tego tekstu), nieudanego występu Keanu Reevesa w roli Jonathana Harkera.
A trzeba przyznać, że było za co go „zjechać”. Krytycy przyczepili się zwłaszcza jego „brytyjskiego” akcentu. Ten cudzysłów został użyty nieprzypadkowo, ponieważ żaden mieszkaniec żadnego rejonu Wysp Brytyjskich nie mówi w ten sposób. Średnia gra aktorska, którą jeszcze dało się znieść w „Billu i Tedzie”, schodzi o kilka poziomów w dół, co jest szczególnie widoczne na tle takich tuzów jak Gary Oldman czy Anthony Hopkins. Występ Keanu Reevesa w „Draculi” nie raz i nie dwa był umieszczany w różnych rankingach najgorszych kreacji aktorskich wszechczasów. Sam Coppola przyznał, że postać Harkera nie zalicza się do specjalnie ciekawych, więc wybrał do niej takiego aktora, który spodoba się kobietom. Zdecydowanie powinien jednak zatrudnić kogoś, kto najzwyczajniej w świecie będzie w stanie ją udźwignąć. Sam film warto więc zobaczyć, ale zdecydowanie nie dla Reevesa, którego każde pojawienie się na ekranie najlepiej przewijać do przodu.
Johnny Mnemonic (1995)
Cyberpunkowy obraz, którego akcja toczy się w 2021 roku, a więc można go obejrzeć w ramach przygotowania do tegorocznego Pyrkonu (choć, nieco uprzedzając, nie rekomendujemy tego). Tytułowy bohater, grany oczywiście przez Keanu Reevesa, jest swego rodzaju kurierem, który przenosi informacje przy pomocy swojego mózgu. Ktoś powie „ale przecież każdy przenosi informacje w ten sposób”. Niby tak, ale Johnny nosi implant rozszerzający pamięć – teoretycznie o pojemności 80 gigabajtów, w praktyce jednak może załadować do mózgu dwa razy większą ilość danych. Pewnego dnia otrzymuje jednak od zatrudniających go zleceniodawców informacje wielkości 320 GB. Jak ważne są te dane, Johnny dowiaduje się, gdy zaczyna być ścigany przez Yakuzę. Okazuje się, że nosi ze sobą informacje na temat lekarstwa mającego wyleczyć chorobę systemu nerwowego, która panoszy się w społeczeństwie.
„Johnny Mnemonic” to niestety kolejny nieudana rola Keanu Reevesa, który otrzymał wątpliwy zaszczyt bycia nominowanym do Złotej Maliny. Trzeba też uczciwie przyznać, że swoim występem wpasował się idealnie do filmu. Słabe efekty specjalne, latające tu i ówdzie gumowe części ciała – no nie wygląda to wszystko za dobrze. Niezamierzonego komizmu dodają również aktorzy. Ice-T wygląda jak cosplayer Ala Jourgensena z Ministry, Dolph Lundgren wypowiada absolutnie tragiczne teksty, a walka Lundgrena i Henry’ego Rollinsa brzmi dobrze tylko na papierze. Keanu Reeves zdecydowanie nie miał wówczas dobrej passy i ten film można polecić wyłącznie najbardziej zagorzałym fanom jego pracy lub miłośnikom totalnie fatalnych filmów. Reszta, dla własnej kondycji psychicznej, powinna sobie to „dzieło” odpuścić.
Constantine (2005)
Adaptacja jednego z najsłynniejszych komiksów DC autorstwa Alana Moore’a. Keanu Reeves gra w nim tytułowego bohatera, Johna Constantine’a – detektywa-egzorcystę, który po próbie samobójczej widzi demony. Poznajemy go w momencie egzorcyzmu na dziewczynie, w której przebywa demon próbujący wydostać się na świat. Jest to złamanie paktu pomiędzy Bogiem i Diabłem, co wzbudza podejrzenie Constantine’a. Do mężczyzny zgłasza się kobieta, której siostra bliźniaczka popełniła samobójstwo. Tuż przed śmiercią wypowiedziała jego nazwisko. Constantine wraz ze swoją klientką stara się rozwiązać tę sprawę. Oczywiście nie będzie to łatwe – na ulicach Nowego Jorku zaczyna pojawiać się coraz więcej demonów, a ponadto okazuje się, że ktoś ma w tym poważny interes.
Co jest najważniejsze w tym filmie? W końcu nie można przyczepić się do gry Keanu Reevesa! Coś, co było jego problemem w innych przytoczonych tu filmach, tu przestaje obowiązywać. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że show kradną mu Tilda Swinton w roli Gabriela oraz Peter Stormare jako Lucyfer. Choć film początkowo nie został zbyt ciepło przyjęty przez krytykę, to wydaje się, że w ostatnich czasach zaczął zaliczać się do filmów z grupy, jak to mawiają anglosasi, „cult classic”. Cały czas krążą plotki o powstaniu kontynuacji, a sam Keanu Reeves przyznaje, że pozostaje otwarty na ponowne wcielenie się w postać Johna Constantine’a.
Przez ciemne zwierciadło (2006)
Akcja toczy się w niedalekiej przyszłości, w której 20% populacji Stanów Zjednoczonych uzależnione jest od Substancji A – bardzo silnego narkotyku halucynogennego. Bob Arctor (w tej roli oczywiście Keanu Reeves) pracuje jako policjant w wydziale narkotykowym. Podstawowym elementem ekwipunku jego i innych funkcjonariuszy jest kombinezon zakłócający, który ma uniemożliwiać identyfikację. Dodatkowo pracuje pod pseudonimem Fred, a więc nikt nie wie, kim naprawdę jest. Nawet jego przełożeni. A ci zlecają mu zadanie. Ma obserwować dom, w którym mieszka grupka narkomanów i handlarzy. Jednym z nich jest Bob Arctor, który coraz bardziej uzależnia się od środka.
Film to adaptacja jednej z najsłynniejszych powieści Philipa K. Dicka. Kilka słów trzeba najpierw poświęcić technice, w jakiej został wykonany. Otóż na początku całość filmu nakręcono cyfrowo. Następnie nagranie trafiło do studia, w którym animatorzy pracowali w pocie czoła przez półtora roku. Za pomocą rotoskopii animowano film klatka po klatce, dzięki czemu całość wygląda bardzo psychodelicznie. Z wymienionych tu tytułów, „Przez ciemne zwierciadło” jest tym zdecydowanie najlepszym. Ekranizacja pozostaje wierna materiałowi źródłowemu, a warto też podkreślić obsadę, w której aż roi się od znanych nazwisk. Oprócz Keanu Reevesa na liście płac znajdziemy także choćby Roberta Downeya Jr, Winonę Ryder czy Woody’ego Harrelsona.
Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia (2008)
Do Nowego Jorku zbliża się tajemniczy obiekt. Rząd Stanów Zjednoczonych ściąga do współpracy najwybitniejszych naukowców w celu przygotowania jakiegokolwiek planu (przetrwania lub badań). Olbrzymia kula ląduje w Central Parku, a z jej wnętrza wychodzi pilot. Przypadkowo postrzelony trafia na salę operacyjną, gdzie zaczyna zrzucać powłokę. Spod niej wyłania się postać o aparycji Keanu Reevesa. Podobne obiekty zaczynają lądować na całym świecie. Zadaniem przybysza o imieniu Klaatu jest uratowanie Ziemi oraz poinformowane ludzkości o nadchodzącym ją losie.
„Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia” to remake filmu pod tym samym tytułem z 1951 roku. Niestety średnio udany. Samemu Keanu nie można jednak nic zarzucić. Choć też rola opanowanego i bezuczuciowego obcego raczej nie wymaga od niego pokazywania całego wachlarza emocji i prezentowania szerokiej palety umiejętności aktorskiej. Słabą stroną filmu Scotta Dericksona (który później kręcił miedzy innymi „Doktora Strange’a”) jest scenariusz. Płytki niczym kałuża po kapuśniaczku, naiwny i choć mógł stanowić przyczynek do przemyśleń na temat całego gatunku ludzkiego, to raczej staje się zwykłą bajeczką.
47 roninów (2013)
Inspirowana prawdziwą historią opowieść o zemście byłych samurajów na człowieku odpowiedzialnym za śmierć ich pana. Głównym bohaterem filmu jest Kai, nazywany przez wszystkich mieszańcem syn Japończyka i cudzoziemki (ciekawe, kto mógłby go zagrać). Służy on na dworze księcia Asano. Choć jest biegły w sztukach walki, a nawet udało mu się ubić kirina, traktuje się go jako kogoś gorszej kategorii, w czym nie pomagają plotki na temat bycia demonem. Życie całej prefektury ulega drastycznej zmianie, gdy dzięki knowaniom rywala księcia i pomagającej mu kitsume władca ginie. Kai zostaje sprzedany do niewoli, jego zwierzchnik Oishi kończy zamknięty w dole w ziemi, a reszta kompani rozchodzi się po świecie. Mija rok, Oishi w końcu opuszcza swoje więzienie i przygotowuje się do zemsty. W tym celu zaczyna montowanie ekipy.
Zapowiadało się dobrze. Czasy feudalnej Japonii, istoty z mitów i legend Kraju Kwitnącej Wiśni i Keanu Reeves wywijający mieczem samurajskim. Na papierze wszystko wygląda na świetne połączenie. Znowu jednak nie domaga scenariusz. Postaci są wybitne, a dokładniej wybitnie jednowymiarowe. Szkoda, ponieważ część z nich istniała faktycznie i można było wetchnąć w nie więcej życia. Niestety otrzymujemy więc dialogi, w których ze sporym wyprzedzeniem możemy się domyśleć, jakie słowa padną. Na plus zapisać należy za to efekty wizualne oraz sceny walk. Ostatecznie otrzymujemy film ładnie wyglądający, ale też niezapadający niczym w pamięć.
Fantastycznie czy jednak nie?
No tak średnio bym powiedział. Keanu Reeves nie zawsze miał szczęście do scenariuszy i dotyczy to jego całej kariery. Na początku jego obecności w Hollywood umiejętności aktorskie też nie zawsze dojeżdżały na plan zdjęciowy. Kojarzonego dzięki „Matriksowi” z gatunkiem science fiction aktora nie można niestety nazywać twarzą gatunku. Niekoniecznie jednak z własnej winy. Miejmy nadzieję, że nowy „Bill i Ted”, „Matrix” lub „Cyberpunk 2077” (a najlepiej wszystkie trzy) spotkają się z ciepłym przyjęciem krytyki oraz fanów i pomogą w zapomnieniu o jego wcześniejszych fantastycznych sinusoidach.
Tak przedstawia się mój osobisty ranking fantastycznych filmów z Keanu Reevesem:
- „Przez ciemne zwierciadło”
- „Dracula” (choć Reeves najgorszy)
- „Szalona wyprawa Billa i Teda”
- „Constantine”
- „Wspaniała przygoda Billa i Teda”
- „47 roninów”
- „Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia”
- „Johnny Mnemonic”
A jaką kolejność Wy byście ustawili? Dajcie znać w komentarzach!
Zapisz się do naszego newslettera i bądź na bieżąco z naszymi wpisami na blogu!