Pustynna epopeja – recenzja “Diuny” (2021)
235 tysięcy widzów w Polsce – to wynik, jaki w pierwszy weekend po premierze osiągnęła filmowa adaptacja Diuny w reżyserii Denisa Villenvue. Wynik niebywały, zwłaszcza, że w kraju nad Wisłą triumfy święcą raczej rodzime produkcje, pokroju filmów Patryka Vegi, czy typowe blockbustery w rodzaju Jamesa Bonda (którego nomen omen w pierwszy weekend nad Wisłą obejrzało 440 tys. osób). Diuna, mimo że jest wysokobudżetową produkcją, nie wpisuje się raczej w popcornowy kanon kina spod znaku Marvela, a mimo to udało jej się przyciągnąć setki tysięcy widzów do kina. Ja również postanowiłem zabrać się na tę pustynną planetę, by zobaczyć, o co ten cały szum.
Na początku był piasek
Słowem wstępu: Diuna jest ekranizacją klasycznej powieści science-fiction z lat 60. autorstwa Franka Herberta. Opowiada o świecie dalekiej przyszłości, w której rozrzucona po wielu planetach ludzkość rządzona jest przez feudalną władzę Imperatora. Komunikacja pomiędzy poszczególnymi światami możliwa jest tylko dzięki przyprawie – wyjątkowej substancji pozwalającej na podróże w kosmosie. Cenne zasoby tego surowca dostępne są wyłącznie na jednej planecie – Arrakis, zwanej również Diuną. W książce jak i w filmie poznajemy ród Atrydów, który z woli Imperatora przejmuje kontrolę nad Diuną w zastępstwie rodu Harkonnenów. Nowym zarządcą Arrakis zostaje Leto Atryda, który wyrusza na planetę ze swoim synem u boku, Paulem. Jak się okazuje, młody następca rodu Atrydów ma niezwykły dar, który uaktywni się w czasie pobytu na Diunie. Tam na nowych przybyszów czeka masa niebezpieczeństw: od morderczej pogody, przez gigantyczne czerwie pustynne, po wrogo nastawionych tubylców. A wszystkiemu temu z zazdrością przygląda się ród Harkonnenów, szykując swoją zemstę.
Diuna może brzmieć jak typowa opowieść o przygodach w kosmosie, w wielu miejscach jednak znacznie różni się od częściej występujących w popkulturze przedstawicieli gatunku sci-fi, jak np. Gwiezdne Wojny. Książka oprócz opowiadania losów Leto, Paula i reszty zawiera także sporo rozważań na temat filozofii, religii i polityki. Istotną rolę odgrywają w niej także wątki ekologiczne, a warto pamiętać, że to książka sprzed prawie 80 lat. Tak monumentalne dzieło potrafi być przytłaczające, zwłaszcza dla filmowców, którzy chcieliby przenieść historię z kart książki na srebrny ekran.
Nie widziałem poprzednich prób ekranizacji Diuny; efekty te znane są mi jedynie ze słyszenia. Zarówno film Davida Lyncha, jak i serialowa adaptacja okazały się niewypałami, zatem trudno się dziwić, że przez tak długi czas powieść Herberta omijała kina. W końcu jednak spróbowano przenieść klimat Arrakis po raz kolejny i tym razem swoich sił spróbował Denis Villenvue, reżyser takich produkcji jak Nowy Początek czy Blade Runner 2049, czyli ktoś, kto z gatunkiem science-fiction zna się nie od wczoraj. Pytanie jednak brzmi: jak kanadyjskiemu filmowcowi udała się ta sztuka?
Posąg człowieka na posągu pustyni
Na samym początku spójrzmy na to, co zdecydowanie się udało, czyli przeniesienie klimatu powieści. Diuna z 2021 roku wbija w fotel patetycznością kadrów. Reżyser wraz z operatorem świadomie kreują wizję świata, w którym człowiek jest jedynie dodatkiem do przytłaczającej czasami rzeczywistości. Kiedy kamera pokazuje przybycie Atrydów na Arrakis, trudno oprzeć się wrażeniu oglądania ruszającego się namalowanego obrazu. Podobne uczucia towarzyszyć będą widzowi nader często: spotkanie z czerwiem pustyni, ogrom stolicy Diuny czy chociażby wygląd pomieszczeń. Trudno nie odczuć dziwnego uczucia satysfakcji z patrzenia na to, jak wygląda Diuna w wydaniu Villenevue.
Atmosferę dodatkowo budują również kostiumy postaci. Nie ma w trakcie filmu może jakiejś plejady bohaterów, jednak z łatwością będziemy umieć odróżnić, kto jest kim, wyłącznie po ubiorze. Schludne mundury Atrydów, pustynne szaty tubylczych Fremenów, militarne okrycia Harkonnenów czy wreszcie stroje przedstawicielek Bene Gesserit. Nie ma w żadnym projektów wrażenia sztuczności albo zrobienia czegoś po kosztach, jak to ma miejsce w niektórych innych produkcjach sci-fi. W tym filmie wyraźnie widać, że ktoś włożył w to masę serca i pracy.
Kończąc już rozpływanie się nad klimatem ostatniej ekranizacji Diuny, wspomnieć należy jeszcze o ścieżce dźwiękowej. Ta została wyprodukowana przez Hansa Zimmera, prawdziwego weterana w swoim fachu. I choć w filmie w wielu miejscach słychać typowe dla kompozytora dźwięki (każdy, kto oglądał Incepcję, wie, czym jest „BWONG”), to jednak znalazło się tu miejsce dla kilku interesujących eksperymentów z muzyką: brzmienie plemiennych instrumentów, zawodzący kobiecy śpiew, nawet dudy! Te ostatnie zafundowały mi w trakcie seansu prawdziwe ciarki – jeśli obejrzycie, to zrozumiecie, co miałem na myśli. I choć muzyka naprawdę trzyma wysoki poziom, to wielu osobom w trakcie seansu może przeszkadzać to, jak jest głośna. Naprawdę, Zimmer mógłby czasem rzucić bardziej subtelne dźwięki, zamiast ciągle torpedować zmysły kolejnymi walnięciami.
Zamek z piasku, który runął
Gdyby Diunę oceniać wyłącznie pod kątem wizualnym, to byłoby to prawdziwe dzieło sztuki. Jednak film nie składa się wyłącznie z ładnych obrazków. Jego esencją jest opowiadana historia, której życie nadają aktorzy. I tutaj na perfekcyjnej fasadzie pojawiają się rysy. Denis Villenevue podczas przygotowań do produkcji zapewne musiał sprostać wielu dylematom, takim jak np. spełnienie oczekiwań zarówno fanów prozy Heberta, jak i osób nieznających pustynnego uniwersum. Aby nie zamieniać filmu w wielogodzinną epopeję, która mogłaby zmęczyć nawet najtwardszego widza, film został podzielony na dwie połowy. Co oznacza, że po wyjściu z kina będzie nam towarzyszyć poczucie niedosytu.
Villenevue nie można odmówić kunsztu w kreowaniu kosmicznego świata, należy jednak zwrócić uwagę, że film ten nie broni się jako spójna całość. Po wyjściu z sali kinowej poczujecie się, jakbyście spotkali znajomego na przystanku, który zacząłby Wam opowiadać ciekawą historię, ale kiedy zrobiło się naprawdę ekscytująco, to musiał wsiąść do autobusu, który właśnie podjechał. Pewną ulgę stanowi fakt, że studio Legendary oficjalnie potwierdziło powstanie kolejnej części (premiera w 2023 roku). Gdyby nie to, Diuna stanowiłaby przepiękny, ale jednak niepełny obraz.
Pewien niedosyt pozostawia także za sobą popis aktorski. Trzeba oddać osobom odpowiedzialnym za casting, że swoją pracę odwalili koncertowo. Myślę, że jeśli kiedyś będę chciał przypomnieć sobie książkową Diunę, to zawsze już Paul Atryda będzie miał dla mnie twarz Timothy’ego Chalameta, podobnie jak jego ojciec już zawsze będzie kojarzył mi się z Oscarem Isaaciem. Inna sprawa, że choć aktorzy naprawdę pasują do odgrywanych przez siebie ról pod względem wizualnym, to trudno uznać, że dali z siebie na ekranie wszystko. Nie dlatego, że są słabymi aktorami, po prostu niedane im było się wykazać. Przy tych wszystkich pięknych kadrach, długich ujęciach, pokazujących monumentalny świat, zabrakło jednak szans na pokazanie dogłębnych relacji między bohaterami. Po seansie będziecie raczej wspominać wizualne doznania, niż pochylać się nad kunsztem napisanych dialogów.
Z Diuną jest trochę jak z demokracją w słynnym cytacie z Churchila: nie jest idealna, ale to jest najlepsza ekranizacja prozy Herberta, jaką mamy. Pewnie inaczej przyjdzie nam oceniać pierwszą część, kiedy za dwa lata na ekranach kin pojawi się jej uzupełnienie. Na razie warto się wybrać choćby po to, by na własnej skórze poczuć gorący powiew Arrakis.