Czy wierzysz w Świętego Mikołaja i Smoka Wawelskiego?
O mój borze zielony, wiecie, co się przytrafiło znajomej jednej mojej koleżanki? Wracała samochodem z imprezy, było późno w nocy i nagle zaczął na nią trąbić samochód jadący z tyłu. Była przerażona, zwłaszcza że dookoła tylko pustka i las. Jechała dalej, ale gość nadal trąbił i migał światłami, a w końcu próbował jej zajechać drogę! Chciała uciec, ale facet był lepszy i w końcu udało mu się ją zatrzymać. Wypadł z samochodu i już myślała, że nie wyjdzie z tego cało, i wiecie co? Wtedy ktoś wyskoczył z tylnego siedzenia jej auta i uciekł do lasu! Okazało się, że zabójca grasujący po okolicy wślizgnął się do jej samochodu i chciał ją zaatakować. Kierowca z tyłu go zobaczył i chciał ostrzec znajomą koleżanki! Strach myśleć, jak by skończyła, gdyby nie on!
Ta historia brzmi znajomo? Jeśli nie, zapytajcie rodziców czy znajomych – pewnie traficie co najmniej na kilka osób, które ją słyszały. Czy to dlatego, że istnieje taki urodzaj na morderców- samobójców, którzy chcą zejść ze świata w wypadku samochodowym? Albo na przypadkowych kierowców z sokolim wzrokiem? To mało prawdopodobne. Ale przyznajcie, że poczuliście dreszczyk grozy, kiedy to czytaliście. Sama słyszałam tę opowieść dwa razy, kiedy byłam dzieckiem, i pamiętam, że bałam się potwornie. Co ciekawe jednak, ta historia wydarzyła się ponoć nie tylko w mojej okolicy, ale i w Stanach Zjednoczonych. I w Wielkiej Brytanii. I po drugiej stronie Polski. W rzeczywistości zaś żadne dokumenty czy kroniki policyjne nie potwierdzają, by miała miejsce gdziekolwiek, kiedykolwiek. Dlaczego więc wszyscy o niej mówią? To proste – jest współczesnym Smokiem Wawelskim.
Współczesne legendy, w które wszyscy wierzą
Być może zdarzyło nam się z politowaniem myśleć o starożytnych mieszkańcach Rzymu czy Grecji, którzy wierzyli, że Zeus zsyła pioruny, a wybuchy lawy to kunsztowna robota Hefajstosa zwanego też Wulkanem. Pewnie nie raz śmialiście się z naiwności dzieci, które wierzą, że Święty Mikołaj wchodzi przez komin i zostawia prezenty, a Szewczyk Dratewka pokonał złego smoka. Czy jednak jesteśmy od nich lepsi? Ależ skąd! Jest mnóstwo historii, w które wierzymy, a nie mają absolutnie nic wspólnego z rzeczywistością. Nie chodzi tutaj o teorie spiskowe o lądowaniu kosmitów i czipach Billa Gatesa w szczepionkach – to nie ten kaliber – ale o legendy miejskie. Są to często powtarzane historie, które nie obfitują w mitologiczne stworzenia i cudowne moce. Są dość… zwyczajne. Naprawdę mogłyby się komuś przytrafić. Z reguły ludzie opowiadają je jako historie zasłyszane od znajomych, które przydarzyły się ich znajomym. Zgubiliście się? No właśnie, bo tak naprawdę trudno dociec ich źródła.
Przeważnie to naprawdę dobre historie, serio. Mają swojego trochę naiwnego bohatera, mają antagonistę, zwrot akcji, są zabawne albo powodują ciarki. Fajnie się ich słucha w gronie znajomych, a zdarza się i że pisze o nich prasa. Wydaje się niemożliwe? A jednak! Badacze legend miejskich wymieniają wiele przykładów, kiedy całkowicie zmyślone historie trafiały na pierwsze strony gazet, często nie ze złej woli dziennikarza – po prostu wszyscy są przekonani o ich prawdziwości. Oczywiście takie legendy nie żyją wiecznie – w końcu dochodzi do momentu, w którym powtarzają je wszyscy dookoła i zaczynamy myśleć, że coś jest z nimi chyba nie do końca w porządku. Wydaje nam się mało prawdopodobne, żeby takie wydarzenie mogło się trafić kuzynce sąsiadów i jednocześnie siostrze męża koleżanki z pracy. Wtedy historia zyskuje ten sam status co legenda o Warszawskiej Syrence czy mit o Persefonie. Na jej miejsce natychmiast jednak wkraczają nowe, równie niesamowite opowieści – serio, znajomi naszych znajomych muszą mieć naprawdę ekscytujące życie.
Jak powstają legendy miejskie?
No właśnie, od razu pojawia się pytanie, dlaczego te historie cieszą się taką popularnością. Co powoduje, że tak wielu ludzi zaczyna je powtarzać? Badacze tematu wskazują, że są one… rodzajem memów. I zanim wyobrazicie sobie śmieszny obrazek z internetów, powiem Wam kilka słów o tym, czym właściwie jest mem w naukach społecznych. Takie pojęcie wymyślił biolog Richard Dawkins już sporo czasu temu, a kolejni naukowcy wprowadzili różne swoje definicje tego terminu. Nie przyszliście tu jednak czytać pracy naukowej, więc zostawmy Dawkinsa i jego kumpli i uprośćmy temat. W dużym skrócie stwierdzili oni, że mem to taki odpowiednik ludzkiego genu, tyle że nie dla żywego organizmu, lecz dla informacji. Tak, każda informacja, jaką sobie przekazujemy, złożona jest z mniejszych fragmentów, a najmniejszy z nich to właśnie mem. Możemy go zapisać na kartce, w książce czy gazecie, ale najczęściej jest przechowywany wprost w naszych mózgach.
Podobieństwo memu do genu jest wprost zdumiewające. Tak samo jak gen, mem może się powielać i mutować – stąd różne wersje znanych historii. Co ciekawe, memy również przechodzą proces ewolucji! Jak to wygląda w praktyce? Istnieje jakaś pula memów, na którą działa dobór naturalny – i zwyczajnie najsilniejsze memy wygrywają i powielają się dalej, a inne szybko przestają się mnożyć. Jesteśmy takimi samymi nosicielami memów, jak możemy być nosicielami wirusów. Legendy miejskie to takie najsilniejsze osobniki w stadzie, ale prawda jest taka, że do końca nie wiemy, dlaczego niektóre historie czy obrazki tak nam się podobają, że chcemy przekazywać je dalej. Oczywiście jednak, jak to człowieki, stworzyliśmy sporo teorii na temat tego, dlaczego legendy miejskie się rozprzestrzeniają.
Skąd popularność legend miejskich?
Legendy miejskie mogą zyskiwać popularność z różnych względów. Ta o mordercy na tylnym siedzeniu na przykład ma być rodzajem przestrogi. Samotne osoby w odludnych miejscach może spotkać coś złego – to niezaprzeczalny fakt. Problem w tym, że sama wiedza rzadko odnosi taki skutek jak obrazowy, mocno działający na emocje przykład. Opowiadając tę historię innym, w pewnym sensie mówimy więc: dude, uważaj na siebie, żyjemy w niebezpiecznych czasach. Równocześnie jednak powód może być bardziej prozaiczny – lubimy słuchać mrożących krew w żyłach opowieści, tak samo jak oglądać horrory. Strach w kontrolowanych warunkach jest dla nas niesamowicie ekscytujący i dostarcza rozrywki.
Niektóre legendy mogą być rozpowszechniane celowo – z różnych względów. Przykładowo w czasach PRL-u dość powszechnie słyszało się o tym, że Amerykanie z samolotów zrzucają… stonkę ziemniaczaną, która zjada nasze uprawy. Łatwo się tutaj domyślić, że władze chciały upiec dwie pieczenie na jednym ogniu – oczernić wroga klas robotniczych i usprawiedliwić to, że we wspaniałym socjalistycznym ustroju coś dzieje się nie tak. Przecież stonka to nie mógł być skutek braku nawozów i odpowiedniej pielęgnacji upraw, prawda? To by było niedopuszczalne! Zrzuty stonki zrodziły się więc z potrzeb propagandowych.
Bywa jednak, że potrzeby tworzenia legend miejskich są bardziej pierwotne – w gruncie rzeczy całkiem podobne do motywacji naszych starożytnych przodków. Po prostu w ten sposób wyjaśniamy sobie rzeczy, których nie możemy logicznie wytłumaczyć. Tak stało się na przykład z legendą o klątwie Tutanchamona.
Ludzie, którzy odkryli grobowiec faraona, mieli niefart. Krótko po ekspedycji, zmarł jej przywódca, lord Carnarvon. Innym członkom ekipy też się nie poszczęściło i kilku zakończyło żywot w krótkich odstępach czasu. Ludziom, którzy o tym słyszeli, trudno było wytłumaczyć taki zbieg okoliczności, dlatego zaczęli snuć domysły. Tak pojawiła się informacja o rzekomym napisie na grobowcu mającym ostrzegać przed klątwą tych, którzy chcieliby zakłócić wieczny spokój Tutanchamona. No i poszło. Prasa podchwyciła temat, ludzie zaczęli dokładać ekipie i Kairowi w ogóle niesamowite historie, które miało wywołać aktywowanie klątwy. Wszystko można było przypisać nieszczęsnemu faraonowi. W rzeczywistości były to niefortunne zbiegi okoliczności obejmujące przewlekłe choroby, ugryzienie moskita i inne przykre sprawy. Tego jednak opinia publiczna nie wiedziała lub nie chciała wiedzieć i voila – mamy klątwę.
Są oczywiście również inne powody rozprzestrzeniania się legend miejskich i nie będę tu wymieniać wszystkich, jednak zajmijmy jeszcze jednym, który zasługuje na własny akapit, a nawet nagłówek.
Jak zarobić miliony na dobrej legendzie?
Niektórzy ludzie szybko wietrzą dobry interes i potrafią wykorzystać sprzyjające okoliczności. Tak też zrobili Eduardo Sanchez i Daniel Myrick – sami stworzyli legendę w celach marketingowych, by wypromować swój film. Wynajęli trójkę zupełnie nieznanych aktorów, którzy mieli pojechać do pewnego miasteczka i udawać, że kręcą dokument na temat żyjącej w nim niegdyś czarownicy. Dostali oni od reżyserów bardzo szkicowy zarys fabuły, a wszystkie szczegóły miały być improwizowane. Aktorzy zjawili się w miasteczku, rozmawiali z mieszkańcami, kręcili się po okolicy, rzekomo tworząc swój program o czarownicy – Bair. Następnie udali się do lasu i… słuch po nich zaginął. Oczywiście wyłącznie dla mieszkańców. Aktorzy mieszkali w lesie, nagrywając kolejne sceny i mierząc się z niezwykłymi wydarzeniami i niepokojącymi hałasami, skrzętnie produkowanymi przez ekipę filmową. W pewnym momencie jeden z nich dostał od reżyserów kartkę, że ma uciec, nie informując pozostałych – i tak zaczęły się w “dokumencie” tajemnicze zaginięcia.
Sanchez i Myrick naprawdę poszli na całość. Zatrudnili ludzi, którzy mieli rozwieszać w miasteczku plakaty z “zaginionymi”. Stworzyli stronę internetową z zapiskami z ich wyprawy, teoriami, co się z nimi stało i tak dalej. Posunęli się nawet do częściowego publikowania nagrań ze znalezionej rzekomo w lesie taśmy z dokumentem i zapisków jednej z zaginionych. Ludzie naprawdę byli przekonani, że dzieje się coś niesamowitego, nawet rodziny aktorów dostawały kondolencje od znajomych. Napięcie rosło aż do premiery filmu – Blair Witch Project – produkcji w całości nakręconej przez aktorów instruowanych przez reżyserów. Tak świat odkrył jeden z najbardziej kultowych horrorów, który tylko stylizowany był na dokument. Efekt? Twórcy zainwestowali 60 tysięcy dolarów, a mówi się, że zarobili około 200 milionów i to bez żadnych kosztów promocji. Co ciekawe, siła legendy była tak duża, że historia przetrwała mimo ujawinienia zamysłu reżyserów. Długo po premierze pojawiały się teorie spiskowe mówiące, że prawdziwi twórcy dokumentu naprawdę zaginęli, a ludzie, którzy pojawili się na premierze, to aktorzy, mający ich zagrać, by zatuszować sprawę.
Mity wciąż żywe
Mimo rozwoju nauki i swobodnego przepływu informacji legend wciąż jest wokół nas sporo. Przykładem mogą być wciąż pojawiające się nowe “sprawdzone info” na temat Coca Coli. Serio, temat jest na tyle nośny, że dorobił się nawet własnej nazwy – to cokelore, czyli taki folklor wokół Coca Coli. Dlatego od czasu do czasu atakują nas informacje, że do Coli dodawana jest kokaina, że ten napój jest tak żrący, że może przez jedną noc rozpuścić pozostawiony w nim ząb czy że receptura Coca Coli jest do tego stopnia tajna, że znają ją tylko dwie osoby, a i one tylko po połowie przepisu. Co z tego wynika? Prawdopodobnie nic. Albo i wszystko. Faktem jest jednak, że tworzenie legend i mitów nie mija nam w miarę rozwoju cywilizacyjnego. Może więc również memy wpisane są w nasze DNA?