Futerkowe rozważania, czyli psy w wierzeniach ludowych
Wszyscy, chcąc nie chcąc, znamy najważniejsze dokonania niejakiego Maslowa. Ten amerykański psycholog o wybitnie zachodnim nazwisku stworzył kiedyś piramidę, która przedstawia, co jest człowiekom najbardziej w życiu potrzebne. Wśród tych najważniejszych szczęściogennych rzeczy, wymienił takie tam różne must have jak jedzenie, spanie, dach nad głową czy rozmnażanie się. I miał chłopak trochę racji, ale muszę Wam powiedzieć, że odkryłam w jego koncepcji poważną lukę. No bo gdzie w tym wszystkim najpotrzebniej potrzebne do spełnienia potrzeby, ja się pytam? Wszak każdy rozsądny człowiek wie, że do szczęścia niezbędny jest też sezon serialu w zanadrzu i coś słodkiego, futerkowego do głaskania. (Ciekawe z wielu względów jest to, że z jakiegoś powodu najbardziej jesteśmy zadowoleni, jeśli to słodkie, futerkowe nas nienawidzi – patrz koty.) I nie jest to wymysł zblazowanych dzieci XX i XXI wieku. Człowiek od tysiącleci czuje nieprzepartą potrzebę egzystowania w pobliżu różnych, możliwie włochatych stworów i z wyraźną przyjemnością wyciąga sobie na ich temat całkiem ciekawe wnioski. Posłuchajcie, jak układały się kontakty futerkowe za czasów naszych słowiańskich przodków.
Pieskie życie i upodobania
Oczywiście najwięcej człowiek wydedukował sobie na temat kotów. I trudno się dziwić, te miauczące, roszczeniowe bestie same pchają się w oczy, ręce, kartony, reklamówki i talerze z przekąskami. Ten temat poruszyliśmy jednak już wcześniej w artykule Magiczne koty i jak z nich wróżyć, przejdźmy więc od razu do drugiego z najpopularniejszych domowych futrzaków o jakże wdzięcznej nazwie pieseł. Wydawać by się mogło, że te wiecznie szczęśliwe kupki futra z ogonami musiały od zawsze wzbudzać samą radość. A jednak nasi przodkowie byli podejrzliwymi skubańcami i cały czas spodziewali się po nich najgorszego. Zupełnie nie mogli zrozumieć na przykład naturalnej, całkowicie nieszkodliwej pieskiej potrzeby wycia bez powodu, najlepiej pod człowieczym oknem i to w środku nocy. To ewidentne nieporozumienie międzyrasowe sprawiło, że zaczęli upatrywać w wyciu zwiastunów nieszczęścia, pożaru, a czasami nawet śmierci domownika. Do dziś zachował się przesąd, że pies wyjący lub szczekający, który w dodatku kopie dół, wróży rychły zgon bliżej niesprecyzowanego nieszczęśnika.
Pogoda nad psem
Trudno powiedzieć, jak sprawdzały się te psie wróżby, ale ktoś doszedł do wniosku, że skoro pieseły mogą wyczuwać nieszczęścia, to zupełną miętą z bubrem będzie dla nich wywąchanie nadchodzącej pogody. Wiadomo zaś, że pies chętnie dzieli się swoimi spostrzeżeniami i opiniami z właścicielem, uznano więc, że można potraktować go jako przynożną, futerkową prognozę pogody. Drugiego dna zaczęto dopatrywać się szczególnie w sytuacjach, w których pies zaczyna żreć trawę i inne zielone paskudztwa, niepokojąco regularnie się drapać i bez wyraźnego powodu tarzać się, w czym popadnie. Ktoś bez wyobraźni mógłby powiedzieć, że jest to oznaka, że kolonia pcheł w jego futrze jest już na etapie rozwoju gdzieś pomiędzy wprowadzeniem podatków dochodowych a zapewnieniem darmowej opieki medycznej, ale to byłby bardzo głupi wniosek. Takie zachowanie pieseła było jedynie niezbitym dowodem na to, że zbliża się ulewa. Jeśli zaś dodatkowo czworołap uznawał za stosowne przesiadywać sobie pod stołem, był to pewny cynk, że przyjście burzy jest jedynie kwestią czasu.
Pies i baby
Zdanie psa było również niezwykle istotne we wszystkich kwestiach matrymonialnych. Nasi przodkowie uważali na przykład, że niezamężna dziewczyna w Wigilię powinna po kolacji wyjść z domu i nadsłuchiwać szczekania okolicznych piesełów. Miało to kluczowe znaczenie dla jej przyszłości, bo z tej strony, z której usłyszała kłapanie pyskiem, miała przybieżyć raźnym truchcikiem jej druga połówka jabłka, pomarańczy tudzież innego odpowiednio romantycznego owocu. Jeśli zaś w Wigilię było w domu kilka panien, a do tego szczęśliwym zbiegiem okoliczności trafił się również pieseł, można było zorganizować sobie nawet ciekawszą rozrywkę, która nosi wszelkie znamiona podobieństwa do wróżenia przedmundialowego. Roz(g)rywka polegała na tym, że w dniu jednym w roku każda z dziewoi podawała piesełkowi jedzenie. Niby nic niezwykłego i efektownego, ale presja była duża, bo ta, której porcję spałaszował najpierw, miała stanąć na ślubnym kobiercu (i najpewniej również małżonkowi ością w gardle) jako pierwsza.
Psy nie ograniczały jednak swej ingerencji w związki do prostego swatania – potrafiły także wywróżyć kryzys w małżeństwie. Jeśli taki futrzasty delikwent przebiegł pomiędzy idącymi razem małżonkami, było to niechybnym zwiastunem płaczu, krzyków, pretensji i rzucania elementami zastawy stołowej. Niby nic, a jakie znaczenie! Smutne, ale aż trudno tutaj nie pokusić się o stworzenie uniwersalnej recepty na udany związek, która miłym trafem może mieć postać twierdzenia. Otóż wszystko, czego parom trzeba do szczęścia, to by odległość między zakochanymi była nie większa niż szerokość posiadanego przez nich psa. Proste, a jak może ułatwić życie!
Pies, co mordy lizał
Psy traktowano także jako lek na różnorakie choroby, choć trudno przewidzieć, czy były one z tego stanu rzeczy wyjątkowo zadowolone. Zachowały się podania świadczące o tym, że dolegliwości leczono, okładając chore miejsca stopionym psim tłuszczem – z jakiegoś powodu okład tego rodzaju miał być szczególnie przydatny w problemach z bolącymi uszami. Nasi przodkowie wierzyli też, że wylizane przez czworołapa rany goją się cóż… jak na psie, a zawołanie „na psa urok” jest najlepszą ochroną przed działaniem sił nieczystych.
Czy tak jest w istocie, trudno stwierdzić, nie da się jednak ukryć, że te kochane futerkowce, miały, mają i prawdopodobnie mieć będą ogromny wpływ na życie i zdrowie człowieków. No bo nawet jeśli czasami sikają na dywan, gryzą kanapę i mają problemy z przepowiedzeniem pogody, to zgodzimy się chyba wszyscy, że mają magiczną moc zmieniania się w najskuteczniejszy antydepresant pod słońcem, prawda?
Zapisz się do naszego newslettera i bądź na bieżąco z naszymi wpisami na blogu!