Wiła wianki i wrzucała je do falującej wody, czyli o słowiańskich świętach solarnych słów kilka… set? Część pierwsza
Tańce, hulanki, swawole i… już sami doskonale wiecie co! Mam już waszą uwagę? Super, to na samym wstępie mogę się przyznać, że trochę kombinowałam z tytułem tego wpisu, nie chcąc za bardzo przekłamywać rzeczywistości i obiecywać czytelnikom zbyt wiele. Tak się bowiem składa, że tę część artykułu poświęcę jedynie dwóm z czterech świąt solarnych, obchodzonych przez dawnych Słowian, nie chcąc zaatakować was od razu tekstem długości równika. Wybór był o tyle prosty, że raptem kilkanaście dni dzieli nas od pierwszego z nich, za to kolejne przypada niemal na datę tegorocznego Pyrkonu. Zatem, jak to z tymi hulankami było?
O co chodzi z tym Słońcem?
Nie da się ukryć, że Słońce i Ziemia to para, o jakiej swego czasu mówiło się w pewnych kręgach całkiem sporo. Uwierzcie mi, gdyby te kilkaset lat temu istniały serwisy plotkarskie, to głównym tematem ich artykułów byłoby to, kto tu wokół kogo krąży – Ziemia wokół Słońca, a może jednak odwrotnie? Kopernik rozwiał te wątpliwości lub po prostu zmienił dynamikę tej relacji, skoro „wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię”, co później – w obliczu inkwizycji (hej, czy ktoś się jej tutaj spodziewał?) – miał potwierdzić Galileusz, szepcząc pamiętne słowa, że „a jednak się kręci”. Zasadniczo o tej dwójce ciał niebieskich można powiedzieć jeszcze wiele ciekawych rzeczy, ale ten wpis niekoniecznie będzie poświęcony temu, że emitowane przez Słońce światło dociera do naszej planety w przeciągu ośmiu minut i dziewiętnastu sekund świetlnych (czyli w czasie, który potrzebny mi był do „zniknięcia” ostatniej paczki ciastek z orzechami i czekoladą).
Właściwie rzecz tyczyć się ma bowiem tego, że gwiazdy i planety w przestrzeni kosmicznej nie są statyczne, a ich ruchy mają pewne – niezwykle istotne – konsekwencje. Na przykład z tego, że Ziemia obraca się wokół własnej osi (i trwa to – tak, zgadliście – dwadzieścia cztery godziny) wynika, że możemy cieszyć się występowaniem dni i nocy, zaś to, iż nasza planeta dodatkowo krąży wokół Słońca, sprawia, że doświadczamy przeróżnych pór roku. Z kolei odchylenie osi obrotu Ziemi skutkuje okresami, gdy promienie słoneczne mocniej oświetlają półkulę północną oraz takimi, kiedy silniej ogrzewana jest półkula południowa. W teorii brzmi to skomplikowanie, w praktyce przekłada się na to, iż w poszczególnych porach roku dni i noce nie trwają tyle samo. Nasi słowiańscy przodkowie zaś ściśle powiązali to z cyklem wegetacyjnym i – jakżeby inaczej – z powodami do hucznego świętowania. I jak tu ich nie uwielbiać, co?
Równonoc wiosenna, czyli Jare Gody
Właściwie za pasem mamy już pierwsze z czterech świąt solarnych, które niezwykle chętnie celebrowali dawni Słowianie (i nie tylko oni) – Jare Gody, czyli równonoc wiosenną. To ten moment, po nastąpieniu którego promienie słoneczne przez kolejne pół roku mocniej oświetlać będą jedną z półkul (co ciekawe, tak się składa, że na północ od równika wiosenne zrównanie się nocy i dnia ma miejsce w okolicach 20/21 marca, zaś na południe – 22/23 września). W tym roku, na naszej części globu, czas ten przypada na dwudziesty dzień trzeciego miesiąca, a zatem już niedługo. W kulturze dawnych Słowian Jare Gody trwały kilka dni (w końcu, jak się bawić, to się bawić, prawda?) i ściśle związane były z pożegnaniem zimy oraz powitaniem nadchodzącej wiosny. Nie da się ukryć, że niektóre z rytuałów związanych z ich obchodami zdołała przetrwać po dziś dzień, choć chrystianizacja starała się ukryć ich pogańskie korzenie i nadać im zupełnie inne znaczenie oraz symbolikę.
Zanim jednak zajmiemy się tym, jak należycie celebrować równonoc i jakie atrakcje czekały na wszystkich biesiadujących, należałoby pochylić się nieco nad pochodzeniem nazwy tego święta, nie sądzicie? Otóż Jare Gody mają ewidentnie słowiański rodowód – rdzeń jar- był bowiem zawsze związany z krzepkością i siłą, które wynikały z młodego wieku. Nie bez powodu Słowianie używali dla wiosny nazwy jar. Skoro jednak uroczystości z okazji pożegnania zimy i rozpoczęcia nowego cyklu wegetacyjnego nie były jedynie domeną naszych słowiańskich przodków, to – jak można się domyślać – nazw też nie brakuje. Germanowie ten czas nazywali świętem Ostary, bogini płodności i wiosny, która wśród Anglosasów nazywana była imieniem Ēostre (zgadnijcie teraz, skąd prawdopodobnie pochodzi angielska nazwa Wielkanocy). A to jedynie wierzchołek góry lodowej, bo kultur, które przykładały dużą wagę do cyklu wegetacyjnego, nie brakowało.
Wieść niesie, że dawni Słowianie przesilenie wiosenne wiązali z parą bóstw – Jaryłą oraz Marzanną – związaną z mitem płodności. Ten pierwszy przedstawiany był jako bosy młodzian z bujną czupryną, mknący na białym wierzchowcu; jego atrybutami miały być kłosy żyta, wianek oraz… głową starego mężczyzny (wiecie, żeby przypadkiem nie było zbyt sielankowo i uroczo). W tym szaleństwie był jednak sens, wierzono bowiem, że odcięty czerep należy do starego Jaryły, czyli poprzedniego cyklu wegetacyjnego, który ustępował miejsca młodszemu, często po stoczonej walce. Z kolei Marzanna uosabiała odchodzącą zimę i – jak zapewne się domyślacie – należało się z nią należycie pożegnać. Słowianie nie byliby jednak sobą, gdyby to rozstanie nie było dość brutalne i jednoznaczne w intencjach: kukłę bogini palono lub topiono (nierzadko gotując jej oba te losy), odsyłając ją w zaświaty i pozwalając przyjąć kolejne wcielenie – Dziewannę.
No dobrze, ale jak się bawiono z okazji Jarych Godów? Oczywiście, że prawidłowa odpowiedź na to pytanie może być tylko jedna: hucznie i z przytupem. Na wzgórzach rozpalano wielkie ogniska, które miały przywołać jak najwięcej ciepła i słońca, biesiadowano i to zgodnie z zasadą „musi być na bogato”, by nadchodzący cykl wegetacyjny był urodzajny. Nie zabrakło tańców, hulanek i swawoli… oraz – no jakżeby inaczej – sprzątania po zimie. Zbierano także leszczynowe i wierzbowe witki, z których robiło się pęki gałęzi i kwiatów, później zatykane na dachy nowych budynków, żeby uchronić je przed złem, które mogło się tam rozgościć. Dawni Słowianie dużą wagę przywiązywali do oddawania czci swoim zmarłym, w tym czasie chodzili więc na mogiły bliskich, zostawiając im jadło i napitek, aby i oni mogli celebrować nadejście wiosny.
Na razie są to jednak dość uniwersalne sposoby na świętowanie czegokolwiek, prawda? Co zatem wyróżniało Jare Gody? Ważnym elementem obchodów było… malowanie jajek. Tak, w tym momencie już wiecie, skąd wziął się zwyczaj zdobienia pisanek lub kraszanek. Słowianie obdarowywali się nimi, chcąc zapewnić sobie płodność, urodzaj i pomyślność. Mało tego, w tym okresie obchodzono również Śmigus i Dygus, przez długi czas będące odrębnymi zwyczajami. Śmigus był rytuałem oczyszczającym, mającym przynieść siłę oraz zdrowie i polegał nie tylko na wzajemnym smaganiu się rozkwitłymi witkami drzew (mężczyzn najlepiej było smagać dębową wicią, zaś kobiety – brzozową lub wierzbową), ale również oblewaniu się wodą. Panna, której nikt nie zmoczył i nie wysmagał, mogła obawiać się, że w przyszłości czeka ją staropanieństwo. Dygus polegał zaś na odwiedzaniu zarówno znajomych, jak i przypadkowych osób oraz goszczenia ich (nie tylko) jadłem.
Najkrótsza noc w roku, czyli Noc Kupały
Wybiegając myślami aż do daty tegorocznego Pyrkonu, nie jest trudno zauważyć, że wypada ona niedługo przed zupełnie innym świętem solarnym, które obchodzili nasi słowiańscy przodkowie – Nocą Kupały, czyli przesileniem letnim. Na półkuli północnej wypada ono w okolicach 20/21 czerwca, zaś na południe od równika 21/22 grudnia. W tym roku, na naszej części globu, czas ten przypada na dwudziesty pierwszy dzień szóstego miesiąca, a zatem raptem dwa dni po zakończeniu Pyrkonu. W kulturze dawnych Słowian Noc Kupały była świętem niezwykle ważnym – celebrowano wtedy nadejście lata, zwycięstwo dnia nad nocą oraz zbliżający się okres żniw. Dzień przesilenia letniego funkcjonuje pod wieloma nazwami, w samej tylko Polsce kryjąc się pod takimi określeniami, jak: Sobótka, Noc Sobótkowa, Noc Kupały, Kupalnocka czy… Palinocka. Obchodziło się ją zaś ku czci domniemanego boga płodności, Kupały.
Zanim jednak pochylimy się nad tym, kim ten Kupała był, co robił i dlaczego jego istnienie znajduje się pod znakiem zapytania, to warto zastanowić się nad pochodzeniem nazw tego święta, co wy na to? Tu zaś zaczyna się spacer pod górkę, bo sprawa wcale nie jest taka oczywista, jak mogłoby się wydawać. Można spotkać się ze stwierdzeniem, że nazwa tego święta pochodzi od indoeuropejskiego –kup, oznaczającego żarzyć się, są jednak i tacy, co uważają, że nie jest to prawda, a wszystko zaczęło się od słowa kump, które oznaczać ma gromadę, zbiorowość. Obie te teorie zdają się mieć niemały sens, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że istotnym elementem obchodów Nocy Kupały jest ogień i towarzystwo, prawda? No niby tak, ale ktoś postanowił sprawę skomplikować, więc nazwę obchodów przesilenia letniego można również wywodzić ze świadectw staroruskich i bułgarskich, które wspominają o obrzędowej pierwszej w roku kąpieli w rzece – kopadle. W grę może też wchodzić indoeuropejskie *kup, oznaczające pożądać.
Skoro już mamy niemałe zamieszanie z nazwą, to pora na jeszcze więcej chaosu, bowiem sprawa z Kupałą – bóstwem, któremu rzekomo poświęcona jest Kupalnocka – wcale nie jest prosta. Jakby sporów o etymologię było mało, to dochodzi nam jeszcze kwestia tego, czy ten nieszczęsny Kupała istniał, czy jednak tak nieszczególnie, a jego egzystencję dośpiewaliśmy sobie po czasie, bo słowiańskich bóstw płodności nigdy za mało. W tej kwestii zdania są podzielone, ponieważ rodowód tego konkretnego bożka jest raczej wątpliwy – pierwsze wzmianki o nim pojawiają się dopiero w XVII wieku i istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że jego istnienie jest zjawiskiem wtórnym. Miałoby to wynikać z prób zasymilowania przez chrześcijaństwo tego święta i przypisania mu zupełnie nowego znaczenia, związanego z osobą Jana Chrzciciela. Wyszło z tych prób tyle, że w nocy z 23 na 24 czerwca obchodzimy Noc Świętojańską.
Wróćmy jednak do Kupalnocki i zajmijmy się tym, co nas wszystkich najbardziej interesuje, a mianowicie… jak świętowano? Mając za sobą lekturę informacji o Jarych Godach, już pewnie wiecie, że najtrafniejszym przymiotnikiem będzie: hucznie. Nic dziwnego, jeśli weźmie się pod uwagę, że to przede wszystkim święto płodności i urodzaju, a plony na polach były już obfite i lada moment zbliżał się czas wzmożonej i ciężkiej pracy – żniwa. To właściwie ostatni dzwonek na to, by dać się ponieść imprezie, ochoczo więc z tego korzystano. Trzon całego obrzędu stanowiły rozpalane za wsiami ogniska, które dobrym duchom miały wskazywać drogę do domostw, zaś te złe zniechęcać do składania wizyt. Gdy zapadła noc, zaczynały się tańce, hulanki i swawole – odziane w biel kobiety pląsały wokół ognia, śpiewając pieśni, a co odważniejsi skakali nad płomieniami, chcąc oczyścić się ze zła i zapewnić sobie zdrowie, pomyślność i – a jakże – płodność.
Wierzono również, że w dniu poprzedzającym Kupalnockę pod żadnym pozorem nie wolno kąpać się w rzekach, jeziorach i stawach, o ile chciało się uniknąć zostania przekąską jakiegoś mitycznego stworzenia. Wszelkie utopce, wodniki i rusałki miały bowiem tego dnia pozwolenie od bogów, by do woli żerować na nierozważnych. Za to nocą? Nocą śmiało można było zanurzyć się w toń, licząc na to, że woda oczyści nie tylko ciało, ale również duszę. Uff, młodzi mieli więc szczęście, bo najedzone potwory raczej nie atakowały śmiałków, którzy próbowali obejść boczkiem zwyczaj związany z kojarzeniem małżeństw przez rodziny lub swatki. W tym celu panny wiły wianki i rzucały je na falującą wodę, licząc na to, że wybranek wyłowi plecionkę, nim zgaśnie umieszczona w niej świeca lub kwiaty pójdą na dno. Oznaczało to bowiem wizję staropanieństwa lub konieczności poczekania sobie na zamążpójście. A gdy wianek wpadł w ręce absztyfikanta? Można było zacząć umizgi i smalenie cholewek bez ryzyka złośliwości i plotek.
Nie da się ukryć, że dla zakochanych był to święto wręcz idealne – nie dość, że czerwcowe noce są ciepłe, ładne i niezwykle przyjemne, to jeszcze tradycja pozwalała na przymknięcie oka (czy nawet dwóch) na zapuszczanie się tak dobranych par w las. Oficjalnie celem takich wędrówek było szukanie magicznego kwiatu paproci, który dziwnym zbiegiem okoliczności, kwitł wyłącznie tej nocy. Znalazca tego mitycznego habździa miał się cieszyć szczęściem, pomyślnością, bogactwem i bogowie jedni wiedzieli, czym jeszcze. Nic dziwnego, że wielu było takich, dla których przedzieranie się przez krzaki i łapanie kleszczy warte było całego tego zachodu i wysiłku. Nieoficjalnie zaś i zupełnie poza nagraniem? No po cóż młodzi i zakochani mogli chcieć się oddalić od światła ognisk, jak nie po to, aby… cieszyć się swoim towarzystwem i – ekhem – pozbyć wianka? Niezależnie od powodu tych spacerów, wyglądało na to, że mogły się wiązać ze sporym szczęściem, choć niekoniecznie miały coś wspólnego z kwiatami.
A to jeszcze nie wszystko!
Muszę się przyznać, że odrobinę skłamałam w tytule tego wpisu, słów wyszło bowiem nie kilka, a kilkanaście setek, sami jednak widzicie, że słowiańskie święta są tematem wdzięcznym i niezwykle obszernym. Tym bardziej, że z łatwością można zauważyć, że niektóre z tradycji naszych przodków przetrwały do dziś, choć niejednokrotnie nadano im nowe znaczenie oraz symbolikę. Jeśli jesteście ciekawi, jak to wygląda w przypadku równonocy jesiennej oraz przesilenia zimowego, to koniecznie zajrzyjcie tu niedługo!