Co mi zrobisz, jak zmienię Ci fabułę, czyli o visual novel
Naprawdę trudno zliczyć, ile razy bohaterowie książek robili coś nie po mojej myśli. Ile razy krzyczałam na nich bezgłośnie (a zdarzało się też, że całkiem głośnie): „No, gdzie leziesz?!”, „Czy ty właśnie umierasz?!” i rzecz jasna „Nie tego faceta, ty głupia kobieto! Drugiego miałaś brać!”. Znacie ten ból, kiedy bohater Waszej ulubionej powieści wybiera drogę, którą zupełnie nie powinien iść? Jeśli tak, to wznoszę Wasze zdrowie kubkiem zielonej herbaty – jedziemy na tym samym wózku.
Standardową metodą, aby ten wózek zawrócić i skierować w kierunku, który Wy wybraliście, jest napisanie fanfiction. Stwierdzacie: nie, nie, nie to absolutnie nie tak miało być, łapiecie za klawiaturę, naparzacie w nią z prędkością świetlną i voila! wszystko jest tak, jak być powinno. Nie każdy ma jednak w łapkach dar muzy Kaliope (albo Erato, jeśli postanowicie namieszać w paringach), nie każdy też, kto ten dar posiada, ma ochotę cały czas pisać i pisać. Jasne, można też fanficki czytać, ale generalnie to wszystko dzieje się już, że tak ładnie powiem, post factum. Bohater zdążył już coś spartaczyć w kanoniczym dziele i twórczość fanowska tego typu jest raczej sposobem na odreagowanie traumy, bo herbata się już rozlała. Jak więc traumy uniknąć i nie dopuścić do rozlania napoju bogów? Tutaj z pomocą przybywa dwunasta muza!
O dwunastu takich, co szlajały się z Appolinem
Na pewno kojarzycie dziewięć muz olimpijskich (nazywa się je czasem muzami Appolina, bo akurat z nim szlajały się najwięcej). Każda z nich trzymała w łapkach jakiś fajny wihajster (no dobra, oprócz Polihymni, bo ją akurat Grecy skrzywdzili brakiem atrybutu) i była odpowiedzialna za jakąś dziedzinę. Wspomniana już Kaliope sprawowała pieczę, między innymi, nad poezją epicką, a Erato nad poezją miłosną. Póki ludziom do szczęścia wystarczały tylko poezja, komedia, taniec i astronomia, nie było potrzeby, aby muzy mnożyć – zwłaszcza, że dziewięć to i tak spore stadko, i nie idzie tego upilnować.
W pewnym momencie historii pojawił się jednak film i ludzie oszaleli na jego punkcie. No, jak oszaleli, to już musiał dostać swoją muzę i tak oto, przez pączkowanie zapewne, namnożyła się muza dziesiąta. Muza jedenasta wślizgnęła się do gromadki chyłkiem i objęła pieczę nad telewizją, choć wydaje mi się, że obecnie jest bardziej zainteresowana Netflixem. I tak wreszcie dochodzimy do muzy dwunastej, a takim mianem określa się Internet i gry. Internet póki co zostawimy – nie należy go bez powodu tykać, bo ma tendencję do wyrzucania z siebie fali hejtu w najmniej oczekiwanym momencie – i zajmiemy się samymi grami.
Wybór wieczorową porą
Gry, nazwijmy je – baaaaardzo uogólniająco – komputerowe, oferują nam możliwość wpływu na rozwój fabuły już od bardzo dawna i w bardzo wielu gatunkach. Skoncentrujmy się jednak na jednym, któremu do problemu naszej rozlanej herbaty, to jest bohatera, który robi nie to, co powinien, jest bardzo blisko. Mowa tutaj o visual novel. Tłumaczone czasem jako „powieści wizualne” lub „powieści graficzne” gry, co ze smutkiem stwierdzam, nie podbiły jeszcze szturmem rynku polskiego. Jeżeli ktoś będzie miał ochotę spróbować tej hybrydy powieści z grą, w bardzo wielu przypadkach będzie musiał wykazać się znajomością języka obcego – na szczęście angielski zazwyczaj wystarcza. Generalnie rzecz biorąc, gatunek ten pochodzi z Japonii, jednak na dobre rozpanoszył się w kulturze amerykańskiej i już nie tylko studia japońskie produkują powieści wizualne.
Jak rozpętałem drugą apokalipsę światową (i do tego mnie zabili)
Co to w ogóle jest visual novel i z czym to można jeść? Z herbatą, rzecz jasna! No dobra, a tak poważnie, to jest to gra, charakteryzująca się tym, że ją czytamy i pod tym względem nie różni się za bardzo od klasycznej powieści. Ale! O ile powieść klasyczna zawsze (no dobra, w przypadku postmodernistów nie zawsze) dąży do jednego zakończenia, to visual novel ma ich zazwyczaj przynajmniej dwa. Z mojego doświadczenia gracza, który chce wszystkie je zgromadzić i w ciemności związać, wynika, że zazwyczaj ma ich co najmniej pierdyliard. Otrzymujemy od twórcy nieliniową fabułę zamkniętą w nierzadko ślicznej oprawie audiowizualnej, po której przemieszczamy się, na przykład kliknięciami myszy.
Typowa visual novel oferuje nam raz na jakiś czas możliwość wyboru, w jaką stronę potoczy się historia. Bohater pójdzie prosto czy skręci w lewo? Podziękuje komuś czy go obrazi? Wybierze Pana/Panią A czy Pana/Panią B? Nasze wybory mogą doprowadzić do happy endu albo do ogromnej katastrofy, czasem o apokaliptycznych wymiarach.
Istnieją też visual novel, które pozwalają tylko na jeden wybór w czasie całej fabuły albo też wcale nie oferują możliwości wyboru i są po prostu opatrzonymi grafiką, animacjami i muzyką książkami. Je jednak w moich dzisiejszych rozważaniach pominę, bo idzie nam tu głównie o pokierowanie bohatera tak, jak my chcemy.
W powszechnym odbiorze visual novel kojarzyć się może jedynie z romansami i o ile faktycznie takich pozycji jest bardzo dużo, to nie jest wielkim problemem znaleźć coś bardziej przygodowego albo w konwencji horroru.
Stawka większa niż zdrowie (psychiczne)
Uprzedzam jednak lojalnie, jeśli wpadniecie jak śliwka w herbatę w gatunek visual novel i zaczniecie na własną rękę szukać nowych tytułów do ogarnia, to (zwłaszcza, jeśli pozostaniecie wierni romansowym historiom) możecie napatoczyć się na coś… coś, czego nie da się odzobaczyć. Jakie cosie mam na myśli? Ot, taki romans z końmi o ludzkich twarzach. Jeśli jednak uważacie, że te konie to w sumie prawie jak centaury, a z centaurami to już nawet spoko, to napomknę jeszcze tylko o romansie z gołębiami (już bez ludzkich twarzy, więc wiecie, piórka, dziubki i te sprawy) i z… lodówkami. Betoniarek, tym razem, nie zanotowano.
Skoro już Was ostrzegłam, to z czystym sumieniem mogę teraz polecić Wam granie w czasie tych, już coraz dłuższych, jesiennych wieczorów. Jeśli zapragniecie na chwilę zakosztować czegoś innego niż nasza ukochana, acz liniowa, powieść, w której bohaterowie, nie wiedzieć czemu, robią wszystko tak, jak chciał autor, to visual novel może być odpowiedzią na Wasze bolączki. Ja tymczasem zaparzę nową herbatę, poprzednia już dawno się skończyła, i zobaczę co też rynek gier ma mi do zaproponowania i w czyjej fabule mogę teraz namieszać. Ostatecznie przecież apokalipsa sama się nie zrobi.
Zapisz się do naszego newslettera i bądź na bieżąco z naszymi wpisami na blogu!