Festiwal Fantastyki 13-15.06.2025 Poznań
Zaloguj się
pl
Goście Kup bilet

Gry co-op na Walentynki, czyli randka na dwa pady

13 lutego 2025

Jak mówi stare przysłowie – są gusta i guściki. Niektórzy potrafią oddać się wielogodzinnemu grindowi w grach mmorpg, inni wolą mniej zobowiązujące przygodówki i zręcznościówki. Dla jednych gry – pocztówki, pełne malowniczych widoków i żyjącego świata będą najlepszą odskocznią od rzeczywistości, a dla drugich – skrystalizowaną, aktywną nudą. Takie rozterki dotykają nawet przyjaciół i pary, które mogłyby zgodzić się ze sobą niemalże we wszystkim – do czasu gdy zostaną posadzeni przed jednym monitorem. Jeśli macie już dość nieudanych podejść do wspólnej gry przy komputerze albo konsoli, przygotowaliśmy dla was dwie, zupełnie różne propozycje, które mają rekomendacje tysięcy par na całym świecie. Być może to właśnie przy nich spędzicie walentynkowy wieczór?

Grzech nie zagrać – Divinity: Original Sin II

Tak, wiemy – dwójka z tyłu może wyglądać nieco onieśmielająco. Pozwólcie, że rozwiejemy wasze wątpliwości – to nie druga, ale siódma gra z serii. Nie martwcie się jednak – fabuła łącząca wszystkie z nich jest tak zamglona, zagmatwana i skomplikowana że, o ile nie zamierzacie pisać z niej magisterki, nie powinniście nadmiernie zaprzątać sobie nią głowy. Ważne jedynie, byście uważnie śledzili historię, którą przedstawia przed wami samo DOS 2 – a jest to historia napisana z rozmachem i kunsztem, którego nie powstydziłaby się niejedna książka.

Świat przedstawiony utrzymany jest w klasycznych ramach high fantasy. Rozgrywkę można zacząć jako elf, człowiek, krasnolud, jaszczur lub nieumarły odpowiednik każdej z tych ras. Po krótkim samouczku zostajemy wrzuceni w wir wydarzeń, w które zamieszane są bóstwa, ich wybrańcy, spiskowcy polityczni, duchy i przerażające istoty z innych wymiarów. Chociaż początkowo wiele wątków zdaje się nie mieć większego wpływu na resztę, wraz z rozwojem fabuły wszystko zaczyna spinać się naprawdę elegancką klamrą. W ramach tego akapitu mamy również dla was przyjacielską poradę – na etapie tworzenia postaci naprawdę warto jest wybrać jedną z kanonicznych opcji – oprócz głównego wątku będziemy mieli wówczas okazję śledzić historię bohatera z bogatą i intrygującą przeszłością oraz ciekawymi interakcjami. Szczególnie interesująca była dla nas postać Lohse, której skrywane głęboko problemy nie raz spłatają wam zaskakującego psikusa.

Niczym papierowy RPG – stworzona do współpracy

Dlaczego, wyłączając warstwę scenariusza, polecamy wam akurat tę grę? Mówiąc w skrócie – jest to jedno z najczystszych doświadczeń kooperacyjnych w grach rpg, jakie może wam zaserwować współczesny gamedev. To nie jest gra jednoosobowa, do której na miesiąc przed premierą doklejono tryb multi. Nie jest to też mmorpg, gdzie każdy z graczy musi samodzielnie zadbać o rozpoczynanie i kończenie questów czy postęp fabularny, a współpraca kończy i zaczyna się na walkach. Tutaj wszystko dzieje się dla wszystkich graczy w tym samym czasie, a przy tym każdy z nich ma zupełną swobodę, przywołując na myśl doświadczenie gry w papierowe rpgi.

Jako pierwszy z brzegu przykład warto wskazać tu dialogi. Nie uświadczycie tu ustawiania się w kolejkę po to, by każdy z graczy mógł odsłuchać tego samego dialogu w celu zainicjowania tego samego questa. Wystarczy, że którykolwiek z graczy porozmawia z postacią niezależną, a odpowiedni wpis pojawi się w waszym współdzielonym notatniku. Członkowie drużyny, którzy nie zainicjowali rozmowy, mogą dowolnie do niej dołączać i odchodzić, a cały jej przebieg jest dostępny do podglądu, od początku do zakończenia. W cudze rozmowy nie można się co prawda wtrącać, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby wybór opcji dialogowych przedyskutować ze współgraczem – tym bardziej, że wpływają one rzeczywiście na losy poszczególnych postaci.

Walka stanowi chyba kwintesencję współpracy podczas cyfrowej rozgrywki. Podzielona jest ona na tury, w trakcie których każda z postaci na polu walki posiada ograniczoną liczbę komórek akcji do wykorzystania. Czynnikiem który ma znaczący, a w przypadku niektórych stylów gry, decydujący wpływ na przebieg walki jest teren i interakcje z nim. Divinity naprawdę przetestuje waszą umiejętność wspólnego planowania i komunikacji – czasami przeteleportowanie towarzysza o kilka metrów w jednym kierunku stanowi różnicę pomiędzy porażką a zwycięstwem. W niektórych przypadkach cała drużyna będzie skupiać się na tym, by stworzyć jednej z postaci idealne warunki do wyprowadzenia druzgocącego ciosu, a czasami każdy z jej członków będzie zmuszony by realizować własną strategię i modlić się, aby reszta postaci nie poległa przedwcześnie.

Friendly fire i odrobina grindu

Sposobów na to by pomóc sobie podczas walki jest zresztą równie wiele, jak na to by podłożyć drugiej osobie dorodną świnię. Uderzenie piorunem we wroga, który stoi w tej samej kałuży co nasz sojusznik, zablokowanie drogi przy pomocy przywołańca, zgaszenie deszczem krwi płomieni, które wzmacniały ataki naszego kompana, przypadkowe uleczenie nie-umarłego towarzysza skutkujące jego nagłym nie-zgonem – to tylko kilka z niekończącej się listy małych “ups”, które mogą kosztować was ponowne wczytanie rozgrywki i będą stanowić obiekt żartów w ciągu następnych kilku gier. Pomoc sojusznikom w tej grze jest równie ważna, jak unikanie sprawiania im nadmiernego cierpienia. Wszystko to jednak  wynagradzają chwile jak te, gdy twój sojusznik stoi właśnie w płomieniach z jednocyfrową liczbą punktów życia, a ty znajdziesz na dnie swojego ekwipunku balon z wodą.

Oczywiście – nic na tym łez padole nie może być doskonałe. Divinity cierpi na kilka bolączek, takich jak nieliniowy wzrost poziomu trudności albo ograniczona pula punktów doświadczenia. To ostatnie, mimo że może mieć swoje uzasadnienie jako zamierzony element gameplayu, w praktyce zachęca do wybierania walki, gdy jest to tylko możliwe, a na wyższych poziomach trudności gracz staje przed poważnym dylematem: czy jeśli oszczędzę tę postać albo nie wykonam tego konkretnego questa, to będę w stanie stawić czoła następnemu bossowi?

Divnity: Original Sin II nie jest grą, którą można podsumować za pomocą krótkiego formatu. Dlatego serdecznie zachęcamy was do wyrobienia własnej opinii i przy okazji dzielimy się małym life-hackiem: silnik gry wspiera rozgrywkę na dzielonym ekranie. Dlatego, jeśli chcecie jedynie sprawdzić, czy będziecie się przy niej dobrze bawić we dwójkę, możecie na początku ograniczyć się do zakupu tylko jednej kopii, a następnie kontynuować przygodę na osobnych urządzeniach, bez konieczności rozpoczynania jej na nowo.

To nie jest gra dla samotników – It takes two

Jak sam tytuł wskazuje – mamy do czynienia z rozgrywką dla dwojga. Parafrazując Monty Pythona: mogą grać w nią dwie osoby. Ni mniej, ni więcej. Dwie – jest to liczba osób, która może grać, a liczba osób, która może uczestniczyć w rozgrywce to dwójka. Nie mogą grać w nią trzy osoby, ani też jedna, chyba że oczekuje na drugą. Czwórka jest zupełnie poza dyskusją.

Nic w tym dziwnego – element kooperacyjny stanowi oś całej rozgrywki. Bez drugiej osoby nie tylko grać się nie da, ale też nie ma specjalnego powodu, by nawet próbować. Natomiast kiedy już usiądziecie we dwoje z padami w dłoniach, wtedy zaczyna się dziać prawdziwa magia.

Magia, która obok relacji międzyludzkich stanowi też kluczowy element intrygi przedstawionej w fabule gry. Oto dwoje małżonków postanawia zakończyć swój długoletni związek. Ich prawie nastoletnia córka, nie potrafiąc się z tym pogodzić, szuka pomocy w książce – miłosnym poradniku. Jak się okazuje, nie był to zwyczajny przedmiot, a zaczarowany i samoświadomy tom, który przemienia skonfliktowanych rodziców w małe lalki i zmusza do przebycia całej masy wyzwań w trakcie których skazani są oni, rad nie rad, na współpracę. Podczas swych przygód doświadczą zarówno wspólnej frajdy, jak i okazji do wyrzucenia z siebie przemilczanych do tej pory frustracji. Paradoksalnie – jest to forma wspólnego spędzania czasu, opowiadająca historię ludzi, którzy spędzali go ze sobą zdecydowanie za mało.

Dobrze zaprojektowana rozgrywka i naprawdę przyjemny gameplay

It takes two jest przede wszystkim kooperacyjną zręcznościówką z elementami gry logicznej. Tytułom z obu tych gatunków zdarza się cierpieć na czkawkę wywołaną nierównym poziomem trudności, który skacze między kolejnymi wyzwaniami niczym krzywa kursu bitcoina. W tym przypadku twórcom udało się z naprawdę dużą gracją uniknąć tych bolączek. Chociaż zdarzało się nam sięgnąć po solucję (jeśli pamięć nas nie myli – dwa razy), to żadna z zagadek nie wymagała sprawności umysłowej na poziomie mistrza szachowego, a nawet najtrudniejsze sekwencje zręcznościowe nie pokonywały pary, która na “Osu!” patrzy, niczym słoń na baletki.

Twórcy gry co akt wprowadzają do niej nowe mechaniki, w postaci gadżetów wpadających w małe rączki naszych bohaterów. Każdy z nich jest dosyć pomysłowy i wyróżnia się na tle pozostałych. Nie chcemy wam psuć niespodzianki, ale jesteśmy pewni, że zdziwicie się, jak wiele problemów może rozwiązać miotacz żywicy skonstruowany przez wiewiórki. Również same poziomy potrafią naprawdę zachwycić swoją różnorodnością. It takes two jest pod tym względem prawdziwą gameplayową matrioszką, pełną minigier i nagłych zmian konwencji. Na podstawie niektórych poziomów można by nawet oprzeć całe osobne mini produkcje.

Kronikarski obowiązek oraz pewna recenzencka odpowiedzialność wymaga od nas jednak, abyśmy wspomnieli o tym, że scenarzystom zdarzało się postawić postacie graczy w dość niekomfortowych wizualnie sytuacjach. Zdecydowanie nie jest to Diablo II, o którego klimacie można powiedzieć w najlepszym razie że jest “duszny”. Być może jednak właśnie ze względu na pastelową stylistykę, niespodziewane akty przemocy wymierzone w stronę animowanych postaci są jeszcze bardziej szokujące. Będziemy z wami absolutnie szczerzy – po scenie, w trakcie której musieliśmy zrzucić z szafy pewną pluszową zabawkę postanowiliśmy odłożyć pady i przejść się na długi, orzeźwiajacy spacer w komfortowej temperaturze -2 stopni Celsjusza. Gra o lalkach z problemami sercowymi sprawiła, że dwójka dorosłych ludzi musiała rozchodzić to, co zobaczyła i usłyszała. W grudniu. Po północy. Touché, Hazelight Studios – zrobiliście to zachowując pegi 12.

Zarówno na maratony, jak i niedzielne granie

Poza kilkoma wyjątkami jest to jednak gra niezobowiązująca, zarówno pod względem gameplay’owym, jak i fabularnym. Oczywiście, w zależności od personalnej wrażliwości, z protagonistami można się zżyć, kibicować im albo kręcić nad nimi z rozczarowaniem głową – historia nie wymaga od nas jednak ciągłego zaangażowania, zaglądania do dziennika czy zapamiętywania imion dziesiątek postaci. Do rozgrywki można powrócić po wielomiesięcznej przerwie, a ponowne zapoznanie z grą każdorazowo ogranicza się do następującej scenki.
“Okej, czym się tutaj skacze? Oh, już pamiętam. A co robił wihajster, który dostaliśmy na tym poziomie? – w tej chwili z głośników rozbrzmiewają odgłosy wybuchów a ekran migocze przez kilka sekund – Dobra, teraz wiem już wszystko. Chyba musimy iść w lewo”.

Swego czasu kulinarne metafory były częstym zabiegiem stylistycznym wykorzystywanym przez polskich recenzentów gier. Mówiąc takim językiem – It takes two jest niczym obiad, który przyrządziła mama twojego kolegi. Spodziewałeś się jednego dania, a trafiłeś na pełnoprawną ucztę. Najlepsze jest jednak to, że mimo iż spróbowałeś wszystkiego i naprawdę najadłeś do syta, po wszystkim nie czujesz się ociężały i przejedzony. Jeśli nie wierzycie nam, zaufajcie chociaż portalowi thegamer.com, którego recenzent podsumował grę tymi słowami:

“It Takes Two is the best co-op game since Portal 2”.

Dwie gry dla dwóch osób

Zachęcamy was do wypróbowania, wraz ze swoimi najbliższymi, jednej z tych pozycji w nadchodzący walentynkowy wieczór. Chociaż It takes two nakłada nieco bardziej rygorystyczne ramy rozgrywki pod kątem liczby graczy, to w Divinity zagracie nawet w cztery osoby, co może być okazją do podwójnej randki albo zwykłego gamingowego wieczoru z przyjaciółkami. Obie gry są świetną okazją do lepszego poznania się, nauki współpracy i komunikacji a przede wszystkim – wybornym sposobem na wspólne spędzenie kilku chwil.

Na zakończenie – pamiętajcie, że nic nie umacnia przyjaźni tak, jak wspólnie pokonane wyzwania. Gdy na ekranie pojawi się kolejne spektakularne „ups”, śmiejcie się razem – bo to właśnie te chwile budują najlepsze wspomnienia. W końcu, niezależnie czy wybierzecie magiczny świat pełen taktycznych potyczek, czy szaloną przygodę rodem z surrealistycznego snu, najważniejsze jest, że gracie razem – na dwa pady i na dwa serca.

Życzymy wam Walentynek pełnych epickich wyzwań, niespodzianek i przede wszystkim – wspólnego śmiechu, którego nie pokona ani próba czasu, ani przyjacielska kula piorunów, trafiająca was rykoszetem.

Awatar autora

O autorze

Szymon Nowaczyk

Z wykształcenia technik weterynarii, z braku laku – student informatyki. Torturuje swoich bliskich godzinnymi wykładami o obskurnych szczegółach lore Warhammera 40 000. Od jego ogłuszającej paplaniny i basowego śmiechu trzęsą się posadzki. Na konwentach spotkacie go niemal wyłącznie przy stołach z grami planszowymi i bitewnymi.