Festiwal Fantastyki 13-15.06.2025 Poznań
pl
Goście Kup bilet

Czteropak na studniówce: młodzież bawi się cnotliwie.

…A mordercy i upiory balują.
Studniówka, jak każda uroczystość pół-oficjalna, pełna jest z natury swej dychotomii.
Z jednej strony to impreza, czyli można się wyszaleć. Z drugiej jest oficjalna, więc trzeba zachowywać pozory.
Z jednej strony zawiera taniec, jedną z przyjemniejszych czynności ruchowych. Z drugiej ma w sobie poloneza.
Z jednej strony jest celebracją tego, że przeżyliście szkołę i długo nie będziecie musieli znosić tych wszystkich wkurzających, sztucznych, infantylnych ludzi, z którymi spędziliście ostatnie cztery lata. Z drugiej – celebrujecie to, spędzając czas z tymi wszystkimi wkurzającymi, sztucznymi, infantylnymi ludźmi. I nauczycielami.
Z jednej strony chciałoby się wierzyć, że to jakiś symbol osiągnięcia dojrzałości. Z drugiej strony wiara ta zostaje za progiem, przytłoczona próbami przemycania alkoholu (jakby nikt nie wiedział), niedojrzałymi dramatami rozgrywającymi się dookoła (jakby to coś oryginalnego było) i żenującym wykonaniem całości imprezy (bo kto, tak naprawdę, z organizatorów studniówki naprawdę się stara uczynić z niej ciekawą imprezę?).
Oczywiście, możliwe, że to ja, personalnie, mam złe skojarzenia ze studniówką. I to wcale nie dlatego, że tydzień przed rzeczoną imprezą rzuciła mnie dziewczyna, dwa dni przed mój najlepszy przyjaciel wyjechał do Peru pasać alpaki, a dzień przed studniówką złamałem kość ogonową w przekomicznym wypadku powiązanym bezpośrednio z nieudaną próbą wykonania salta, koncertem na akordeon i pora, a także dużą ilością bitej śmietany.
Tak, jestem jak ten dzieciak, którego na boisku do drużyny wybierali na samym końcu i nigdy o tym nie zapomniał, zdeterminowany, by przez resztę swojego życia chować urazę, hodować zawiść i żywić się zazdrością w granulkach.

Co to jest „corsage” i dlaczego Google Translate tłumaczy to jako „stanik”?

Dlaczego nikt mi nie powiedział, że na balu mogę nosić martwe rośliny na dłoni?!

Po latach terapii udało mi się jednak zaleczyć większość traum związanych ze studniówką, a jako że jestem człowiekiem dociekliwym, zdecydowałem się poszerzyć nieco swoje horyzonty, wyjść ze strefy komfortu i zajrzeć pod kołderkę obyczajów innych ludzi – a tym samym dowiedzieć się, co przedstawiciele mojego gatunku czują odnośnie do wzmiankowanej imprezy.
Jako że od dwunastu lat nie opuściłem piwnicy, w której mieszkam, a wszelką wiedzę na temat świata na zewnątrz czerpię z horrorów z lat osiemdziesiątych, mogę śmiało wysnuć hipotezę, że wiele się nie dowiedziałem. To jednak przywodzi nas do tematu dzisiejszego felietonu, czyli czterech filmów traktujących o amerykańskiej wersji studniówki – Prom Night.
Trudno tetralogię tę uznawać za jakąkolwiek serię – jedynie druga i trzecia część są jakoś połączone fabularnie. Na przestrzeni lat zmieniali się nie tylko aktorzy czy wątki, ale nawet tematyka i klimat filmów.
Dlaczego zatem piszę o tych filmach zbiorczo?
Ponieważ herbata mi wystygła, ot co!

Halloween to to nie jest, za to dobry film – też nie

Prom Night, poster
Pal sześć, że martwe rośliny – mogłem na studniówkę zabrać siekierę?!

Prom Night.
W pierwszych scenach filmu widzimy typowe dzieciaki z lat osiemdziesiątych, bawiące się w morderców i doprowadzające przypadkowo do śmierci dziewczynki. Jak typowe berbecie, natychmiast decydują, że nie mogą nikomu o tym powiedzieć, bo jeszcze pójdą do więzienia.
Życie dzieci w latach osiemdziesiątych najwyraźniej było ciężkie. Nie było miejsca na słabość. Jeśli jakiś młodziak zginął, rodzice po prostu robili sobie nowego. A dialogi ewidentnie pisali im dorośli.
Akcja filmu ma miejsce sześć lat później. Główną bohaterkę odgrywa Jamie Lee Curtis, którą zatrudniono zaledwie dwa lata po oryginalnym Halloween – zapewne w nadziei na przyciągnięcie do kin fanów horroru. Ojca dziewczyny gra Leslie Nielsen, zatrudniony w tym samym roku, co w Airplane! – zapewne w nadziei zainteresowania horrorem fanów… Wybrałem zły tydzień na rzucanie palenia.
Życie nastolatków w latach osiemdzesiatych też nie mogło być proste. Szesnastolatki wyglądały jak dwudziestopięcioletni ludzie.
Pewnie byłoby mi łatwiej śledzić fabułę, gdybym potrafił rozróźniać aktorów. Moda wczesnych lat osiemdziesiątych zdecydowanie nie pomagała.
Tajemniczy morderca dzwoni do bohaterów, żeby im dyszeć do słuchawki. I tak dzwoni i dzwoni, prawie wszyscy go ignorują, ale dzwoni. I jest przygotowany – ma listę osób, z której pieczołowicie skreśla każde kolejne nazwisko. Lista ma, co prawda, zaledwie cztery pozycje i trudno uwierzyć, że zabójca mógłby mieć problemy z zapamiętaniem ich, ale może to wczesne stadium choroby Alzheimera i nie powinniśmy się z tego śmiać.
Poza tym przez dobrą godzinę jesteśmy świadkami perypetii uczniów szkoły, szykujących się do tytułowej imprezy. Głównie bolejących, że ktoś kogoś rzucił, ktoś inny nie może o kimś zapomnieć, a jeszcze ktoś inny poprzysięga komuś zemstę, bo królowa balu może być tylko jedna, a, rzecz jasna, bal to straszliwie poważna sprawa.
Film szokuje rozsmakowaną dramaturgią – całe minuty poświęcane są na powolne ujęcia pustych korytarzy szkolnych pogrążonych w półmroku.
Ale przynajmniej muzyka na tytułowej imprezie jest całkiem fajna.
Fabuła wlecze się niczym zmęczony życiem facet po czterdziestce zabierający się za naprawianie kapiącego kranu. W trakcie pierwszej godziny straszny morderca jest w stanie jedynie wykonać cztery telefony, wyciąć cztery zdjęcia z księgi pamiątkowej i zbić jedno lustro. To musi być najbardziej leniwy szaleniec w historii horrorów – ale nie powinniśmy być nazbyt krytyczni – wielu z nas zmaga się z prokrastynacją…
Scena tańca trwa ponad trzy minuty – i mimo tego, że młoda Jamie Lee Curtis stara się jak może odegrać mieszaninę Johna Travolty z Saturday Night Fever i Jennifer Grey z Dirty Dancing, to niestety Footloose to to nie jest. Zaczynam po cichu modlić się o jakąś Carrie, żeby wreszcie wszystkich pozabijała telekinezą – nie z okrucieństwa, zapewniam – po prostu, by coś się wreszcie zaczęło dziać.
Ale! Oto para zaczyna się obściskiwać! Znak to, że zaraz poniesie śmierć z rąk nie tyle może mordercy, co scenarzystów, który w latach osiemdziesiatych nienawidzili rekreacyjnego seksu.
Pojmuję, że ostatnie 30 minut filmu powinno tętnić napięciem i energią – szczególnie, że nastolatkowie wreszcie zaczynają umierać – ale, o ile to możliwe, te pół godziny zdaje się jeszcze bardziej dłużyć.
Film powstał w 1980 roku – dwa lata po pierwszym Halloween i w tym samym roku co Friday the 13th. Można uznać, że twórcy starali się uszczknąć coś z nagle modnych slasherów. Niestety filmowi braknie wielu elementów, które wzmiankowane produkcje czyniły niezwykłymi. Ponadto scenariusz winien jest najgorszego grzechu horrorów – jest nudny.
Nie wiem, czy film zdaje test Bechdel, ale Jamie Lee Curtis broniąca swojego ogłuszonego chłopaka jest miłą odmianą dla legionów bezbronnych panien w horrorach – i niezłym wyznacznikiem dla następnych filmów z serii.

Night of the Demons to to nie jest, ale i tak jest spoko!

Prom Night II, poster
Szukasz plecaka w szafce – a tu zwłoki. I jak się nie denerwować?

Hello Mary Lou: Prom Night II.
Tak jak w pierwszej części mogliśmy zobaczyć Lesliego Nielsena w nietypowej dla siebie, śmiertelnie poważnej roli, tak w drugiej oczy swe paść możemy, oglądając Michaela Ironside’a, grającego nietypowo dla siebie postać pozytywną.
Film rozpoczyna scena dramatu – dziewczyna (tytułowa Marylou) przyprawia chłopakowi rogi, ten, w ramach odwetu, przypadkowo pali ją żywcem na oczach uczestników balu. Normalka. Co, Wasze studniówki obyły się bez śmierci? Nudziarze jesteście i tyle.
I tak, pewnie powinienem okazywać jakieś współczucie smutnemu, odrzuconemu i zdradzonemu (a także przypadkowemu) mordercy – ale, ustalmy, jeśli ma w wieku szesnastu lat zakola, to znak, że jego życie i tak do łatwych nie będzie należało.
Film, jak możecie się domyślić, podtrzymuje tradycję zatrudniania aktorów sięgających trzydziestki do odgrywania szesnastolatków.
Akcja zawiązuje się szybko. Główna bohaterka, jako że neurotyczna matka zabrania jej zakupu nowej sukienki, decyduje się pozyskać kieckę metodą kradzieży z szkolnego rekwizytorium. Jak to zazwyczaj w takich sytuacjach bywa, natyka się na pelerynę królowej balu, która zginęła w makabrycznych okolicznościach. Pal sześć, że rzeczonej peleryny nigdy nie założono – teraz jest cała, reprezentacyjna i gotowa do opętania bohaterki duchem pożądającym zemsty.
Dodać należy, że przypadkowy morderca stał się dyrektorem szkoły i jest ojcem chłopaka naszej bohaterki. Łobuz i łachudra bez szkoły uczestniczący w przyprawianiu mu rogów podczas balu – został księdzem. W formie pisemnej brzmi to skomplikowanie, niczym brazylijska telenowela, ale przyznaję, że ładnie tworzy klamrę kompozycyjną i wprowadza do filmu poważniejsze wątki, jak ból, poczucie utraty, odpokutowanie win. Świetne przerywniki pomiędzy kolejnymi okrwawionymi zwłokami.
Tymczasem główna bohaterka, pod wpływem nawiedzenia, zamiast szkolnej kafeterii widzi pogożeliska, zamiast obiadu – zgniliznę i robaki; zamiast korytarzy wypełnionych uczniami – puste, betonowe ściany i nieprzyjemne osobniki z bladym makijażem; atakuje ją też konik na biegunach, który, jak każda amerykańska nastolatka, ma w pokoju w ramach wystroju. Słowem – srogie grzyby.
Ktoś mógłby się zastanowić, że kilka dni przed balem jedna dziewczyna popełniła samobójstwo, druga ma ewidentne objawy epizodu schizoidalnego – i wyciągnąć oczywiste wnioski, że bal wywiera nadmierną presję na młode umysły. Ale – hej, to Stany Zjednoczone, The Prom Must Go On.
Dyrektor szkoły, przewidując, że coś jest nie tak, pali wszystkie zdjęcia swojej szkolnej miłości. Sam i Dean Winchester byliby dumni. Nawet próbuje wykopać jej zwłoki, ale w trumnie napotyka wciśnięte tam przemocą ciało księdza.
Teoretycznie mamy do czynienia z opętaniem – ale dziewczyna zostaje pochłonięta przez tablicę, tymczasem jej duplikat – nagi, dodajmy – wyłazi z walizki w piwnicy szkoły. Srogie grzyby, powtarzam.
Opętana dziewoja zyskuje nadprzyrodzone moce – nadludzką siłę, zdolności telekinetyczne, umiejętności przygotowywania świetnej imprezy, pewność siebie, brak zahamowań, bycie molestowaną przez nauczyciela, miłość konika na biegunach i to, że muzyka dookoła niej ciągle przełącza się na jej główny temat muzyczny „Hello Marylou”.
Mógłbym się czepiać gry aktorskiej, ale nie zaprzeczę, że główna aktorka rzeczywiście świetnie oddaje po opętaniu przemianę z cichej myszki w agresywną wiedźmę. Może nie jest to poziom abstrakcyjnego obłędu rodem z Night of the Demons Angeli, ale nadal całkiem ciekawy i atrakcyjny.
Kiedy tytułowa królowa balu, Marylou, w końcu objawia się w całej swej demonicznej krasie, ma urok Freddy’ego Kruegera, charyzmę Angeli, efektywność Sammy’ego Curra. Robi robotę – przede wszystkim za sprawą przeuroczej Lisy Shrage, która świetnie bawi się swoją rolą.
Film jest bardziej spójny ma lepsze tempo niż jego poprzednik. Wprowadzenie nadnaturalnych mocy powracających z zaświatów upiorów daje produkcji zastrzyk energii i możliwość zabawy tak formą, jak i treścią. Elementy humorystyczne współgrają z szokującymi i umożliwiają aktorom zabawę na planie – tak różną od śmiertelnej powagi i smętnego realizmu pierwszej części.

Weird Science to to nie jest – ale mogłoby być!

Prom Night III, poster
Według badań CBOSu, tak powinna wyglądać studniówka według 80% badanych mężczyzn.

Prom Night III: Last Kiss.
To już trzeci film, a zarazem pierwsza i jedyna kontynuacja w serii – sequel drugiej części.
Marylou udaje się oswobodzić z piekła. Jak? Pilniczkiem do paznokci przepiłowuje kajdany, które ją tam więżą! Nie wiem, jak to się ma do judeochrześcijańskiej wizji zaświatów, ale kompletnie mnie to nie interesuje!
Dziewczyna, bardziej żądna zemsty niż kiedykolwiek, manifestuje szafę grającą w piwnicy, by zgładzić Bogu ducha winnego ciecia szkolnego. Dlaczego? A jakie to ma znaczenie!?
Ważne, że śmierć poprzez szafę grającą przywodzi mi na myśl wspomnienia z Trick or Treat. To dobre wspomnienia.
W szkole jest nowy dyrektor (a szkoda, wolałbym Michaela Ironside’a) i nowa moda wśród nastolatków (i dobrze – przeskok z lat 80. do 90. pomaga w odbiorze – jest więcej ramonesek i skór, a mniej głów ukrytych pod ciężkim tapirem).
Dyrektor rozpoczyna nowy rok od przemowy tłumaczącej, że wraz z odnowieniem sali sportowej szkoła wyzbywa się wszelkich makabrycznych wydarzeń z przeszłości, zaskakujących zaginięć uczniów, niewyjaśnionych pożarów – słowem wszelkich przerażających zjawisk! Po czym w ramach przecinania wstęgi obcina sobie palec, a drzwi rozwierają się w takt demonicznego szeptu.
Chyba tylko Sunnydale z Buffy the Vampire Slayer miało gorszą szkołę.
Marylou nie bawi się tym razem w opętania – przemierza korytarze szkoły (uprzejmie po godzinach nauki, bo edukacja młodzieży jest ważna!) w swojej naturalnej, nieco osmolonej postaci i szuka ofiar. Zresztą – niekoniecznie, by ofiary mordować; napotkawszy Alexa, głównego bohatera filmu, zaczyna się doń zdecydowanym krokiem zbliżać. I zbliżać. I zbliżać. Aż następuje zbliżenie (brzmi niezręcznie, wiem, ale to jedyny eufemizm, na jaki redakcja mi pozwoliła).
Doceniam, że twórcy ukazują ducha amerykańskości, swoją drogą. Filmy są produkcji kanadyjskiej, ale to już drugi raz, jak widzimy parę spółkującą na fladze U S of A. Tym razem nawet (ze względu na wzmiankowaną flagę) odzywa się hymn Stanów Zjednoczonych!
Dlaczego?
Jeszcze zadajemy takie pytania?
Marylou, chociaż nadal jest obłąkanym demonem, dba o nawiedzanego przez siebie chłopaka – pomaga mu podczas rozgrywek futbolowych, poprawia jego testy egzaminacyjne – słowem – odwala lepszą robotę niż ministerstwo edukacji.
Czasem też morduje poszczególnych ludzi, którzy zaleźli Alexowi za skórę.
Alex z kolei z olimpijskim spokojem podchodzi do ścielących się na prawo i lewo trupów. Zasługuje również na pięć z plusem za podejście „wszystko będzie w porządku. Jasne – właśnie wcisnąłem swojego martwego nauczyciela biologi do szafy. To nie jest dobry dzień” – rzuca, myjąc ręce z krwi i flaków.
Zresztą w ostatecznym rozrachunku to z tego powodu związek między nim a Marylou napotyka przeszkody – chłopak decyduje, że nie nadąża już z zakopywaniem zwłok – a to dobra oznaka, że relacja nie rokuje dobrze…
A kiedy problemy w związku dotyczą mściwej, demonicznej hetery, można się spodziewać utrudnień w życiu codziennym.
Jak na przykład powstających z martwych rywali.
Świadom, że obłąkana dziewoja chce go pozbawić zarówno przyjaciół, jak i rodziny, Alex uzbraja się w dubeltówkę taty i staje na straży domu rodzinnego – nie, żeby to miało jakiś efekt, jako że policja, wreszcie odkrywszy wcześniej zakopane zwłoki, zgarnia go jako głównego i oczywistego podejrzanego.
A specjaliści zgadzają się, że jego „psychotyczny napad” z pewnością był wynikiem złych nawyków żywieniowych, tekstów piosenek rockandrollowych i zbyt wielu obejrzanych horrorów. Uwielbiam ten film.
Na którymś etapie produkcja zaczyna przypominać horrorową wersję Weird Science. Tylko zamiast spełniającej życzenia dziewczyny z komputera jest powracająca z martwych demoniczna laska z piekła rodem. Zresztą mamy w pewnym momencie do czynienia ze sceną, w której Marylou objawia się w fioletowej poświacie, parodiując Lisę z tego filmu. Niektóre ujęcia nawiązują do Demonów Argento.
Czy twórcy chcieli umieścić jak nawięcej nawiązań przy okazji dobrej zabawy?
Najwyraźniej tak.
Podobnie jak w drugiej części, to dziewczyna okazuje się bardziej aktywną bohaterką – ale Sarah bije na głowę swoje poprzedniczki. Widząc swojego chłopaka w opałach, bez wahania wskakuje do piekła. Kiedy brakuje jej broni, buduje zaimprowizowany miotacz ognia. Kiedy pora uciekać, to ona odpala samochód bez kluczyków.
Właściwie jestem przekonany, że Alex na nią nie zasługuje…
Filmu ewidentnie nie traktuje się poważnie. Komunikaty przez radiowęzeł to głównie niepoprawne żarty; ludzie są mordowani wafelkami od lodów, sprzętem fryzjerskim, piłką futbolową i wzmiankowaną wyżej szafą grającą. Całość produkcji to bardziej komedia niż horror.
I trzeba przyznać, że z tego względu jest to najbardziej spójna część – wypełniona humorem, pozbawiona zahamowań i nie aspirująca do rangi dzieła przez duże DZIE. Przyznaję uczciwie, że Last Kiss podobało mi się najbardziej z wszystkich opisywanych tutaj filmów.

Egzorcysta to to nie jest i nie wiem, co do tego dodać. A nawet nie lubię Egzorcysty

Prom Night 4 , poster
…Czy tylko mi ten poster bardziej sugeruje kino moralnego niepokoju?

Prom Night IV: Deliver Us From Evil.
Film zrobiony ledwie rok po poprzednim. Kompletnie inny w klimacie – i da się to odczuć od samego początku. Ta seria ma ze sobą mniej wspólnego niż Howling.
Co więcej – nawet z tytułowym balem fabuła ma niewielki związek. Owszem, w trakcie imprezy ginie para obściskująca się na parkingu szkoły, a ostatnia część produkcji dzieje się podczas balu – ale bohaterowie nawet w nim nie uczestniczą.
…Ale hej, tutaj przynajmniej jest wytłumaczenie, dlaczego uprawiającym seks nastolatkom grozi natychmiastowa śmierć. Mordercą jest obłąkany ksiądz w trakcie krucjaty czystości – najwyraźniej planujący pozbawić świat wszelakiej rui i poróbstwa. Mógłbym zapytać, dlaczego nie kieruje swego prawego ostrza przeciwko politykom, rasistom czy wszelakim innym niemilcom, zdecydowany, że to rekreacyjny seks jest źródłem wszelkiego zła… Ale film wspomina coś tam o demonach i opętaniach, jako wytłumaczeniu działań księdza, a, jak wszyscy wiemy, demony nie cierpią erotyki równie mocno, co Gargamel smerfów.
Po dokonaniu morderstwa duchowny zostaje schwytany przez swoich zwierzchników w koloratkach. Ci zaś, zamiast oddać go ręce organów ścigania, umieszczają go w piwnicy kościoła, w stanie farmakologicznie indukowanej śpiączki, zdecydowani trzymać go tam, aż umrze. Słowa „demon” i „opętanie” są całkiem często powtarzane, ale mnie osobiście ciekawi, jak kościół zapewnia swoim opiekunom nielimitowany dostęp do środków utrzymujących szaleńca w śpiączce. Bo na pewno nie poprzez legalne recepty z NFZ-u…
Rzecz jasna, po dwudziestu pięciu latach szaleniec oswobadza się z niewoli wskutek zbiegów okoliczności głównie powiązanych z młodym, niedoświadczonym księdzem, który tylko chciał porozmawiać z opętanym, nielegalnie przetrzymywanym w niewoli człowiekiem. Naganne zachowanie z jego strony, zapewniam.
Coś musi być ze mną nie tak, jeśli w filmie o brutalnych morderstwach i opętanych księdzach-stygmatykach najbardziej krępującą i niepokojącą sceną jest dla mnie ta, w której chłopak podgląda swojego starszego brata uprawiajacego seks z dziewczyną.
Ale główni bohaterowie (dwie pary przyjaciół) mają dobry pomysł – ignorują kompletnie bal i wyjeżdżają do odosobnionego domku na weekend. Fani horrorów znają tę strukturę aż nazbyt dobrze – dwóch chłopaków bez cech charakterystycznych, jedna dziewczyna łatwa jak gra w bierki po pijaku i jedna, która dopiero rozważa rozstanie się z dziewictwem.
Nie, poważnie, postaci nie mają żadnych innych widocznych przymiotów.
Na miejscu odkrywają straszną rzecz – ktoś jadł z ich miseczki! A dokładniej ktoś włamał się do domu, w którym planowali imprezować i ukradł wszystkie sprzęty elektroniczne – stąd, chociażby, w piwnicy znajduje się sterta zgniłego mięsa, bo lodówki brak.
Niby ta młodzież taka wyuzdana i lekce sobie ważąca tradycjonalizm, ale mężczyźni zajmują się wyrzucaniem zgniłego mięsa i pozyskiwaniem alkoholu, a kobiety gotują. Jak nic podstawowa komórka społeczna.
W niedługim czasie film zabiera się za próby straszenia nas. Mamy okazję obserwować koszmar każdego grzesznika – próbujesz przygotować coś do jedzenia, a za oknem dyszy Ci ksiądz. Właściwie, biorąc pod uwagę, ile minut filmu poświęconych jest na ujęcia z perspektywy dyszącego księdza ukrywającego się w krzakach i obserwującego bohaterów, zaczynam się martwić, że biedny klecha nabawi się odmrożeń, albo chociaż przeziębi…
Właściwie nagromadzenie scen z ciężkim oddechem duchownego w połączeniu z ścieżką dźwiękową, która też brzmi jak atak zadyszki, zaczynam się zastanawiać, czy filmu nie nakręcił fetyszysta astmy.
Dalej nie jest lepiej. Klecha otacza swoje ofiary powoli i cierpliwie, niczym doświadczony drapieżnik. Nie wiem, jakim cudem ktoś, kto przez 25 lat nie drgnął ani paluszkiem i powinien cierpieć na atrofię mięśniową, potrafi być tak sprawny, skryty i przebiegły. To pewnie demon. Albo magia. Albo te narkotyki podawane przez opiekunów.
Chciałbym napisać dowcip o tym, że ksiądz podsłuchuje i podgląda parę uprawiającą seks – ale okazuje się, że równocześnie młodszy brat zaangażowanego w ruję i poróbstwo faktycznie obserwuje ich przez lornetkę.
Ten film zaczyna wyglądać podejrzanie jak instruktarz dla rozmaitych kinksterów.
Nadmienić należy, że główna bohaterka nijak się ma do poprzedniczek – jest bezbronna, polega na innych, żeby ją ratowali i ogólnie tylko dzięki ewidentnej pomocy scenarzystów udaje się jej przetrwać do końca filmu.
Mógłbym powiedzieć, że Deliver Us From Evil jest najsłabszą częścią, jako że nie do końca można ocenić, co autorzy mieli na myśli. Niemniej – przez samą swoją głupotę i nieudolność produkcja bawi bardziej niż śmiertelnie poważna i ponura część pierwsza.

Studniówka to to nie jest, ale impreza niczego sobie

Czego zatem nauczyliśmy się dzięki obejrzeniu tych czterech produkcji?
Nie zabijać nikogo podczas studniówki, bo jeszcze wróci i zacznie się mścić.
Nie uprawiać seksu podczas studniówki, bo to niemoralne.
Nie iść na studniówkę, bo na bank czyhać tam na nas będzie wszelakie zło.
Flaga Stanów Zjednoczonych to niezłe prześcieradło.
Zakopywanie zwłok na boisku szkolnym mija się z celem.
Futbol amerykański ma niepojęte zasady.
A nade wszystko – nie narażać się kobietom podczas jakichkolwiek oficjalnych imprez, bo jeśli nie spalą Was żywcem, nie przejadą samochodem, nie postrzelą, nie wysadzą w powietrze – to zapamiętają na całą wieczność ujmę i zemszczą się w najmniej spodziewanym momencie.
Mam nadzieję, że te nauki pomogą Wam w przyszłości. Wiem, że mnie nie.

Awatar autora

O autorze

Lesław Colata

Senior Plot Derailment Specialist