Bestie ze Wschodu – o rosyjskich adaptacjach Tolkiena słów kilka
Jak wszyscy wiemy J.R.R. Tolkien we „Władcy Pierścieni” nieraz wspominał o mroku i zagrożeniu kryjącym się na Wschodzie. Sam jednak wielokrotnie mówił, że jego najsłynniejsze dzieło nie odnosi się do rzeczywistych wydarzeń i nie jest żadną metaforą współczesnych mu czasów. Nie, Jedyny Pierścień nie jest metaforą bomby atomowej jakby niektórzy chcieli. Wtedy jednak nie mógł wiedzieć, że na Wschodzie rzeczywiście czai się zło. Gdyby się domyślał, może zmieniłby swoją życiową ścieżkę i oddałby się pracy społecznej sadząc marchew. Jego twórczość bowiem zainspirowała różnych rosyjskich twórców do powołania na świat własnych wariacji na temat Śródziemia. Dziś poznacie najdziwniejsze adaptacje twórczości Tolkiena rodem z Rosji.
Pierwsze rosyjskie tłumaczenia Tolkiena
Choć J.R.R. Tolkien zdecydowanie odżegnywał się od metafor do sytuacji na świecie, nie przekonało to w żaden sposób komunistycznych aparatczyków. W związku z tym na tłumaczenia jego twórczości radzieccy czytelnicy musieli trochę poczekać. Oczywiście przed pierwszą oficjalną publikacją ukazywały się przekłady nieoficjalne, w znanym również w komunistycznej Polsce drugim obiegu. Jednak, jak można się domyślić, fragmenty o industrialnym źle czyhającym na Wschodzie nie mogły przypaść do gustu partyjnej cenzurze. Tłumacze uciekali się wręcz do takich metod jak wprowadzanie zmian do twórczości mistrza, ale ich działania nie przynosiły żadnego skutku. Pierwsze oficjalne tłumaczenie „Hobbita” ukazało się dopiero w 1976 roku, a więc niemal 40 lat po jego wydaniu w Wielkiej Brytanii. Kolejnych kilka lat trzeba było poczekać na pojawienie się na rosyjskim rynku „Władcy Pierścieni”. „Drużyna Pierścienia” ukazała się bowiem w 1982 roku, a na „Dwie Wieże” i „Powrót Króla” czas przyszedł dopiero w latach 1991 i 1992.
Hobbit
Jako że „Hobbit” był powieścią mniej wywrotową niż „Władca Pierścieni”, nie tylko wcześniej doczekał się przekładu. Wcześniej też ukazała się jego adaptacja. Pojawiła się ona w 1985 roku na kanale Telewizji Leningradzkiej. Stacja ta zajmowała się wówczas przenoszeniem na ekran różnych powieści i opowiadań dla dzieci. W 1984 roku postanowiono więc przybliżyć najmłodszym mieszkańcom Związku Radzieckiego historię Bilba Bagginsa i jego krasnoludzkich kompanów. Rozpoczęto więc prace nad jej nakręceniem.
Z powodów finansowo-technologicznych trudno jednak mówić o epickim blockbusterze z zapierającymi dech w piersi efektami specjalnymi. Całość bowiem powstała w formie przypominającej nasz swojski teatr telewizji. Z tego powodu pominięto wiele fragmentów, których nakręcenie przekraczało zdecydowanie budżet twórców, a pewnie też i ich umiejętności. Nie zobaczymy zatem spotkania kompanii z trollami czy Bitwy Pięciu Armii. Smok też raczej budzi politowanie niż strach i raczej nie jest to kwestia oglądania z perspektywy dorosłego widza przyzwyczajonego do wszechobecnego CGI. Możliwe jednak, że dla pełnego dziecięcej wyobraźni młodego obywatela ZSRR w połowie lat 80. nie stanowiło to przeszkody. Pominięto też wszystkie wątki związane z wizytą drużyny w Rivendell.
Z drugiej strony dość znacząco od oryginału odbiega motyw znalezienia Jedynego Pierścienia przez Bilba. Sam pojedynek na zagadki pomiędzy Bilbem i Gollumem trwa stosunkowo długo jak na łączny czas trwania filmu. Gollum zresztą, bez zaskoczenia, mocno odbiega wyglądem od tego wykreowanego przez Andy’ego Serkisa. Pamiętajmy jednak, że tego „Hobbita” kręcono zanim ktokolwiek usłyszał o technologii motion capture, nie tylko w ZSRR.
Zamiast widowiskowych scen akcję do przodu posuwa pojawiający się co jakiś czas na ekranie narrator. Dostojny starszy pan zwraca się bezpośrednio do widza i pomaga twórcom opowiedzieć historię. Można wręcz stwierdzić, że pojawia się w tych momentach, których pokazanie przekraczało możliwości twórców. Do pana narratora można się jednak przyzwyczaić, zwłaszcza że jego sposób prezentacji całkiem pasuje do narracji stworzonej przez Tolkiena.
Radziecka ekranizacja znajduje się wręcz na przeciwnym biegunie niż ta w reżyserii Petera Jacksona. Jedna jest zdecydowanie bardziej kameralna i robiona niemalże domowymi sposobami, druga zaś próbuje być efektowna aż do przesady. Jedna trwa nieco ponad godzinę, druga natomiast składa się z trzech filmów. W jednej wiele wątków zostało pominiętych, w drugiej kilka stworzono specjalnie na potrzeby filmu. Co zaskakujące, wydaje się, że to Rosjanom mimo wszystko lepiej udało się uchwycić klimat z książki Tolkiena. „Hobbit” był przecież napisany z myślą o najmłodszych i w ten sam sposób postanowili go przenieść Rosjanie. Trzeba jednak otwarcie przyznać, że już w tamtych czasach ekranizacja ta nie broniła się za pomocą aktorstwa i technikaliów. Najbardziej nietrafionym pomysłem jest chyba pokazywanie goblinów w układach musicalowo-tanecznych, powodujących największe skonfundowanie w trakcie całego seansu. Radzieckiego „Hobbita” można obejrzeć tylko z ciekawości i zapomnieć. Ale przecież z „Hobbitem” Petera Jacksona jest tak samo.
Władca Pierścieni
Ale są adaptacje jeszcze gorsze. Ta sama Telewizja Leningradzka postanowiła po „Hobbicie” zmierzyć się także z „Władcą Pierścieni”. Najlepszym podsumowaniem tego dwuczęściowego „dzieła” niech będzie fakt, że kilka miesięcy później rozpadł się ZSRR. Przypadek? Pewnie tak, ale inaczej nie można podkreślić, jak bardzo zła jest to ekranizacja. Na długie lata zaginęła niczym Pierścień w odmętach Anduiny, by zostać odnalezioną dopiero w tym roku. Czy należy się cieszyć z tego odnalezienia? Chyba tylko jeżeli jest się fanem bardzo złych filmów.
„Chranitieli”, bo tak nazywa się ten składający się z dwóch części miniserial, oparty został na pierwszym oficjalnym rosyjskim przekładzie z 1982 roku. I jeśli ktoś nie lubi bardzo dokładnych tłumaczeń, to już Torbens zamiast Bagginsa może przyprawić o krwawienie z uszu. Rosyjski „Władca Pierścieni” oparty jest tylko o „Drużynę Pierścienia”, gdyż, przypomnijmy, pozostałe części nie były jeszcze wówczas dostępne na tamtejszym rynku. Podobnie jak „Hobbita” nakręcono go w stylu teatru telewizji, ale zapomniano, że jest to powieść przeznaczona dla odbiorcy już znacznie starszego. W związku z tym infantylność hobbitów połączoną z przesadą w grze aktorskiej przyprawia o ból zębów. A to i tak nie jest najgorszy element „Chranitieli”.
Właściwie już początek zwiastuje, że widza nie czeka nic dobrego. Zostaje on bowiem od razu zaatakowany przez dość topornie wykonaną syntezatorową piosenkę o powstaniu Pierścieni. Postanowienie o wykorzystaniu tej samej formuły co w przypadku „Hobbita” odbija się czkawką także w innych miejscach. Nad ułomnościami technologicznymi już nawet nie ma się co znęcać, ale fajerwerki Gandalfa i chałupnicze metody działania na quasi-greenscreenie trzeba zobaczyć na własne oczy.
We „Władcy Pierścieni”, podobnie jak w „Hobbicie” pojawia się narrator. Tym razem jest to mężczyzna w średnim wieku, w okularach i z bujna brodą. Co jest jednak najdziwniejsze (i trochę niepokojące) w większości swoich scen nie mówi kompletnie nic, a jedynie przenikliwie patrzy prosto w kamerę i popala przy tym fajkę. Z odważnych decyzji twórców należy jeszcze wyróżnić obsadzenie w roli Legolasa córki reżysera i zredukowanie tej postaci do niewypowiadającej ani jednego słowa. No i do końca tego dyptyku przeżył Boromir, ale raczej nie jest to spowodowane tym, że nie grał go Sean Bean.
Chociaż jest jedna rzecz, którą ta produkcja wyróżnia się na plus. Rzecz jasna na gruncie pomysłu, a nie wykonania. Otóż pojawia się Tom Bombadil, który akurat do bardziej dziecinnej wizji „Władcy Pierścieni” pasuje jak ulał. Niestety aktorsko trochę został położony (a już na pewno nic dobrego nie można powiedzieć o Złotej Jagodzie), do tego trzeba też dodać bardzo psychodeliczną scenę z Upiorem z Kurhanów. Rosyjskie dzieci nie zostały straumatyzowane przez tę scenę chyba tylko dzięki temu, że „Chranitieli” zostali wyemitowani w telewizji tylko raz.
Werdykt dla rosyjskiej adaptacji „Władcy Pierścieni” może być tylko miażdżący. Wydaje się, że w przeciwieństwie do „Hobbita” twórcy absolutnie nie zadali sobie trudu, by w jakikolwiek sposób zaznajomić się z klimatem książki. Te filmy można obejrzeć tylko w przypadku bycia hardcorowym fanem Tolkiena lub filmowych abominacji. Pozostali w trakcie seansu zaczną raczej kontemplować nad swoimi życiowymi wyborami.
Ostatni Władca Pierścieni
Na koniec można (choć niestety raczej nie warto) zahaczyć o prawdopodobnie najbardziej znane dzieło oparte o dorobek J.R.R. Tolkiena, które nie zostało przez niego napisane. „Ostatni Powiernik Pierścienia” Kiryła Jeskowa przedstawia wydarzenia dziejące się krótko po Wojnie o Pierścień z perspektywy żołnierzy Mordoru. Okazuje się, że zdarzenia znane czytelnikowi z lektury „Władcy Pierścieni” to tak naprawdę propaganda Elfów. Te przedstawione zostały niemalże jako masoneria Śródziemia pociągająca za wszystkie sznurki, Gandalf to zbrodniarz wojenny pragnący rozwiązania kwestii mordorskiej, a Aragorn to brutalna elficka kukiełka. W Mordorze zaś mieszkają poeci, artyści, a przede wszystkim uczeni, którzy jako jedyni są naprawdę wolni. Pokonanie Saurona oznacza, że Elfowie wraz z Gandalfem przejmą władzę nad Śródziemiem i zniewolą wszystkich ludzi. Powstrzymać ich może jedynie zniszczenie Zwierciadła Galadrieli. Misję tę mają wykonać Haladdin, Cerleg i Tangorn – dwaj ocalali orkowie i uratowany przez nich Gondorczyk.
„Ostatni Powiernik Pierścienia” to idealny przykład na to jak w koncertowy sposób położyć całkiem niezły koncept. Próba polemizowania lub wręcz lekkiego demontażu powszechnie znanego tekstu kultury mogłaby się powieść, gdyby autor lepiej rozumiał twórczość Tolkiena, a przede wszystkim był warsztatowo lepszym pisarzem. Niestety całość przypomina w głównej mierze bardzo rozbudowany fanfik napisany przez początkującego twórcę.
Wydaje się, że Jeskow nie natrafił na wypowiedź Tolkiena traktującą o braku analogii do świata rzeczywistego. Tu aż się od tego roi – nie tylko w tej nieszczęsnej kwestii mordorskiej, ale też choćby we fragmencie, w którym Eomer krzyczy o hurysach lub (bez spoilerów) na sam koniec książki. Językowo „Ostatni Powiernik Pierścienia” leży, a styl autora jednocześnie przywodzi na myśl edgy nastolatka i dziada fantastyki. Zwłaszcza dla osób o poglądach feministycznych ta lektura może być trudna do przebrnięcia. A jeżeli dodać do tego jeszcze fascynację Śródziemiem, to przebrnięcie tej powieści stanowi wyzwanie na poziomie noszenia Jedynego Pierścienia.
„Ostatni Powiernik Pierścienia” napotkał wiele trudności z oficjalnym wydaniem w wielu krajach. Główny powód to rzecz jasna kwestia praw autorskich. Możliwe jednak, że spadkobiercy J.R.R. Tolkiena nie tyle mają problem z tym, że ktoś chce zarabiać pieniądze dzięki twórczości ich przodka, ile chcą uchronić jak najwięcej ludzi przed przeczytaniem tej powieści. Jeśli tak jest, to należy im gorąco za to podziękować.
Jak więc widać profesor Tolkien nie miał wiele szczęścia do adaptacji swojej twórczości w Rosji. Spowodowane to było głównie kwestiami finansowymi, ale wynikało również z braku podstawowego zrozumienia jego książek. Rosyjska adaptacja „Władcy Pierścieni”, „Hobbita” i „Ostatni Powiernik Pierścienia” to pozycje, których lepiej unikać. I to nawet będąc najbardziej fanatycznym wyznawcą Tolkiena. Czy te próby to jedynie kwestia niezbyt dobrze dobranych twórców czy może twórczość Tolkiena jest zbyt odległa kulturowo dla Rosjan? Jak Wy się na to zapatrujecie? Dajcie nam znać!