Festiwal Fantastyki 19-21.06.2026 Poznań
Zaloguj się
pl
Goście Program Kup bilet

“Wszystko jest trucizną i nic nie jest trucizną…”, czyli echo toksykologii w popkulturze

1 grudnia 2025

Prawdopodobnie spotkaliście się z tytułowym cytatem: „Wszystko jest trucizną i nic nie jest trucizną. Tylko dawka czyni, że dana substancja jest trucizną.” W trakcie moich studiów był to najczęściej nadużywany wstęp do wykładów z przedmiotów toksykologicznych – do tego stopnia, że postać Paracelsusa, autora słów (właśc. Philippus Aureolus Theophrastus Bombastus von Hohenheim), poznałam lepiej niż niejednego kolegę z roku.

Postanowiłam nie być gorsza i również rozpocząć ten tekst owym stwierdzeniem. Z dwóch powodów. Po pierwsze – Paracelsus faktycznie zasługuje na miano „ojca toksykologii”, i to wcale nie ze względu na swoje epicko długie i czaderskie imię. Tu pojawia się pierwszy smaczek popkulturowy, mianowicie jego postać trafiła do gry mobilnej Fate/Grand Order, gdzie występuje jako sługa klasy Caster. Parę słów wyjaśnienia: w uniwersum gry możemy przywołać historyczne, ważne osobistości jako sługi, czyli wojowników, którzy będą dla nas walczyć. (Malkontenci będą twierdzić, że Aniplex bierze postaci historyczne „z ulicy i hurtowo”, ale ja wiem swoje).

Po drugie – to naprawdę dobry cytat, bo w prosty sposób tłumaczy istotę trucizn. W największym skrócie: są to substancje chemiczne, które po wprowadzeniu do organizmu wywołują w nim negatywne zmiany, prowadzące często do choroby lub śmierci. Zasadniczo dotyczy to każdej substancji – jednak o „truciznach” mówimy zwykle wtedy, gdy już niewielka dawka powoduje niepożądane skutki.Tym tematem zajmuje się nauka zwana toksykologią i zanim ktoś źle połączy kropki – nie, toksykolodzy nie zajmują się League of Legends. (Nie będę przepraszać za nieśmieszne żarty, czytacie na własną odpowiedzialność).

Szczegółowa, czarno-biała rycina przedstawiająca mężczyznę w renesansowym stroju, z długimi, falistymi włosami i futrzaną czapką na głowie; patrzy prosto przed siebie, ukazany od klatki piersiowej w górę. Pod spodem podpis osoby na grafice "Paracelsus"
Credit: Wellcome Library, London.

Teraz możemy przejść do właściwych rozważań, czyli co z toksykologii zaczerpnęła kultura masowa. Pierwszą myślą niezaprzeczalnie jest metoda pozbycia się przeciwnika za pomocą podstępu, właśnie poprzez trucizny. Zresztą już od najmłodszych lat jesteśmy przyzwyczajani do takiego obrazu. Spójrzmy na Królewnę Śnieżkę – otrzymała niewinny dar w postaci jabłka, które okazało się zatrute. Dzieci za naszą zachodnią granicą rozumieją to jeszcze lepiej, gdyż niemieckie “(das) Gift” oznacza truciznę i etymologicznie wywodzi się z równoległego słowa co angielskie “gift”. Wygląda więc na to, że nasi przodkowie mieli niemały uraz do jadalnych podarków.

Dynamiczna, komiksowa ilustracja przedstawiająca dwóch znanych bohaterów: Batmana w czarnym kostiumie i pelerynie oraz Poison Ivy o czerwonych włosach, bladej skórze i zielonym, roślinnym stroju. Stoją blisko siebie na tle nocnego miasta, oświetlonego blaskiem księżyca i miejskich świateł.

Idąc dalej, warto zatrzymać się przy archetypie truciciela – a właściwie trucicielki, bo od dawien dawna ta rola przypisywana była głównie kobietom. Dobrym przykładem jest Poison Ivy. Już sam jej pseudonim, a zarazem gra słów z żeńskim imieniem, odnosi się do realnej rośliny, czyli trującego bluszczu. Osobiście miałabym jednak lepszą propozycję dla jej przydomku, bo bluszcz wcale nie jest aż tak groźny. Dzięki botanikom, którzy najwyraźniej mieli na pieńku z kobietami, pokrzyk wilcza jagoda po łacinie nosi nazwę Atropa belladonna L., gdzie „belladonna” znaczy dosłownie „piękna kobieta”. I to, proszę Państwa, dopiero jest prawdziwa trucizna o wielu twarzach. (I nie mówię o kobietach, tylko o atropinie!). O niej wspomnę jeszcze w dalszej części tego felietonu, a na razie pozostańmy przy naszej przywołanej femme fatale.

Postać Poison Ivy, podobnie jak wiele piękności przedstawianych w ten sposób, jest symbolicznym echem dawnych lęków kultury. „Kobieta-trucicielka”, używająca niewidzialnej broni zamiast miecza czy rewolweru, może być równie groźna – jeśli nie groźniejsza – niż najsilniejszy wojownik. Jej relacja z Batmanem podkreśla zresztą, że trucizna to nie tylko chemia. To również pokusa, uzależnienie i zdrada.

Lokusta próbująca na niewolniku trucizny przeznaczonej dla Brytanika (mal. Joseph-Noël Sylvestre)

Nic dziwnego, że ten archetyp jest dla nas tak intuicyjny – istnieje bowiem tak długo, jak istnieje kultura. Przykład z brzegu? Lukusta, czyli pierwsza seryjna morderczyni, a jednocześnie… pracownica zatrudniona na pełen etat na rzymskim dworze Nerona jako trucicielka! (Kiedyś to mieli ciekawe oferty pracy…). Karierę zaczynała skromnie: od otrucia męża alkoholika i dyskretnej pomocy kobietom w pozbywaniu się rywalek. Ostatecznie jednak zdobyła ogromne wpływy polityczne, a sam cesarz pozwolił jej otworzyć własną „szkółkę trucicieli” (kiedyś to mieli ciekawe uczelnie…). Jej historia oczywiście nie skończyła się dobrze, wraz z obaleniem Nerona przyszła fala czystek, która zmiotła także jego otoczenie. Mimo wszystko Lukusta przeszła do historii jako pionierka w swoim „fachu”. I, podobnie jak Paracelsus, doczekała się swojego drugiego życia w popkulturze – pojawia się w Fate/Grand Order jako sługa klasy Assassin.

Wizerunek inteligentnej kobiety, działającej w cieniu dworu i spiskującej, towarzyszył nam przez kolejne stulecia i był pieczołowicie pielęgnowany w literaturze, teatrze czy kronikach. Mając to w pamięci, łatwiej zrozumieć, dlaczego stereotypowo to właśnie kobiety sięgają po wiedzę toksykologiczną, gdy mają z czymś problem, a raczej… z kimś. Taką postacią bez wątpienia jest Lady Olenna Tyrell z Gry o Tron (spoiler!), która uknuła intrygę zakończoną spektakularnym zabójstwem Joffreya Baratheona. Ku uciesze wielu widzów plan zakończył się pełnym sukcesem (koniec spoilera). Trucizna używana przez kobiety nie jest tylko narzędziem zbrodni, ale symbolem inteligencji, sprytu i przewagi słabszego nad silniejszym. Nic dziwnego, że ten archetyp wciąż powraca, bowiem dobrze odpowiada na naszą potrzebę widzenia, jak podstęp potrafi zwyciężyć brutalną siłę.

Tak jak obiecałam – wracam do atropiny, związku zawartego w wilczej jagodzie. Jeśli macie za sobą badanie wzroku, jest bardzo prawdopodobne, że choć na chwilę zagościła ona w Waszych oczach: atropina (albo jej krócej działające odpowiedniki) są używane do rozszerzania źrenic. Działa to dlatego, że atropina blokuje receptory muskarynowe i w ten sposób „paraliżuje” przywspółczulne zakończenia nerwowe. Oprócz tego może być wykorzystywana jako lek, a nawet odtrutka! Mimo tych zalet jest powszechną trucizną przed którą przestrzegały nas babcie, co czyni ją znakomitym przykładem dualizmu: ta sama substancja może być lekarstwem i trucizną. Jak poetycko! 

Wilczej jagody możemy się doszukiwać w Igrzyskach Śmierci autorki Suzzane Collins, gdzie (tu ponownie spoiler!) jej fikcyjna odpowiedniczka, nightlock (w polskim tłumaczeniu „trujące jagody”), o znacznie silniejszym działaniu była przyczyną śmierci jednej z najbardziej przebiegłych postaci – Liszki (koniec spoilera). Gdyby trzymała się stereotypu kobiety-trucicielki i pokusiła się o zastosowanie „toksykologii użytkowej” dla własnych potrzeb, być może skończyłaby inaczej.

Dla całkowitego przełamania schematu przygotowałam przykład mężczyzny, który skrytobójstwa wcale się nie wstydził. Zresztą mało czego się wstydził… Oczywiście chodzi o Waltera White’a z serialu Breaking Bad. To rzadki przypadek, w którym otrucie przedstawiono nie przy pomocy wymyślonej fantazji lub próby naśladownictwa, ale realnej substancji. Antybohater serialu sięgnął po rycynę – toksynę wiążącą się z rybosomami i blokującą syntezę białek wewnątrz komórki. A komórka bez nowych białek, jak wiadomo, jest komórką skazaną na śmierć. Ta niepozorna substancja z rącznika pospolitego stała się symbolem metodycznej, naukowej bezwzględności Waltera White’a.

To miła odmiana – inne niż zwykle ujęcie motywu truciciela, który w popkulturze zazwyczaj stoi w cieniu i unika otwartych konfrontacji. Tu przeciwnie: niewielka ampułka z rycyną stała się wręcz rekwizytem dramaturgicznym, który niejednokrotnie zafundował widzom prawdziwy rollercoaster emocji. To również pokazuje, jak często motyw otrucia w filmach działa nie tylko jako narzędzie fabuły, ale jako wehikuł napięcia i oczekiwania.

Ogólnie rzecz biorąc, trucizna jako motyw przewija się przez całe dzieje: od mitów, przez Szekspira, aż po popowe piosenki (Toxic Britney Spears) i z pewnością jeszcze długo będzie nam towarzyszyć. Nawet w języku, którego używamy na co dzień, nieświadomie podkreślamy naszą odrazę wobec niej: mówimy o „toksycznych ludziach” czy „toksycznych relacjach”. Każdy intuicyjnie rozumie, że chodzi o kogoś, kto – jak każda substancja według Paracelsusa – może być zarówno lekiem, jak i trucizną. To właśnie doskonale wpisuje się w jego maksymę: „wszystko jest trucizną”, bo toksykologia przeniknęła nie tylko naukę, ale także sztukę, język i wyobraźnię.

Trzeba zaznaczyć, że ten felieton dotyczył wyłącznie trucizn, z pominięciem toksyn i jadów, a temat został ledwie muśnięty. W tym miejscu przepraszam wszystkich, którzy liczyli na anime Zapiski Zielarki! Ta pozycja wciąż czeka na mojej liście… Zresztą o innych przykładach z popkultury można by mówić jeszcze długo, ale jak już zdążyliście się przekonać – co za dużo, to niezdrowo, a większa dawka tej wiedzy mogłaby Was w końcu… otruć!

Awatar autora

O autorze

Katarzyna Zakrzewska

Człowiek-orkiestra, człowiek-chaos i wszystko w jednym naraz. Z wykształcenia genetyk sądowy, zawodowo organizator szkoleń medycznych, prywatnie postapowiec, który marzy o końcu świata. W wolnych chwilach trenuje wspinaczkę sportową, organizuje eventy Drugiej Ery, rysuje, gra w RPG, ratuje ludzi w stowarzyszeniu SOPR, gra na basie, umiera w moshu na koncertach, szuka vintage ciuchów po lumpach i zastanawia się czy nie rzucić tego wszystkiego i nie zostać archeologiem.